i pcrkałach dostrzegłem istotę, której szlachetność uderzająco kontrastowała z pospolitością wokół.
Była to kobieta wysoka, majestatyczna i tak pańska z wyglądu, że nie pamiętam, byś widział podobną w kolekcjach arystokratycznych piękności dawnych czasów. Zapach wyniosłej cnoty emanował z całej jej osoby. Smutna i wychudzona twarz była w doskonałej zgodzie z żałobnym strojem. Ona także, podobnie jak plebs. z którym się zmieszała i którego nie widziała, patrzyła na promienny świat głębokim spojrzeniem i słuchała lekko kiwając głową.
Szczególna wizja! „To ubóstwo — powiedziałem sobie — jeśli w ogóle jest ubóstwem, nie ma nic wspólnego z brudnym skąpstwem; szlachetna twarz ręczy mi za to. Dlaczego więc znalazła się wśród tłumu, od którego odcina się tak wyraźnie?”
Lecz kiedy mijałem ją zaciekawiony, wydało mi się, że odgaduję przyczynę. Wysoka wdowa trzymała za rękę dziecko, w czerni jak i ona: choć cena wstępu była skromna, pozwalała może na opłacenie jakiejś potrzeby tego dziecka czy też zbytku, zabawki.
Powróci do domu pieszo, rozmyślając i marząc, sama. zawsze sama; bo dziecko jest hałaśliwe, samolubne, nie wie, co to łagodność i cierpliwość; i nie potrafi nawet jak zwierzę, pies albo kol, być powiernikiem samotnych cierpień.
Całą przestrzeń wypełniał, wszędzie tłoczył się i weselił lud wolny od pracy. Było to jedno z tych świąt, na które długo czekają linoskoki, żonglerzy, niedźwiednicy i wędrowni kramarze, żeby powetować sobie zły czas w roku.
W te dni lud zapomina o wszystkim, o cierpieniu i trudzie, utaję się podobny do dzieci. Dla dzieci jest to dzień wakacji, udręka szkoły odłożona o dwadzieścia cztery godziny; dla dorosłych rozejm zawarty ze złośliwymi potęgami żyda, chwila wytchnienia pośród ciągłego napięcia i walki.
Nawet światowiec i człowiek oddany duchowym pracom nic łatwo wymknąć się mogą ludowemu weselu. Atmosfera beztroski zagarnia ich mimó~woli. Co do mnie, to jako prawdziwy paryżanin nie pominę żadnego z baraków roz-liic/ających dokoła Swoje wspaniałości.
Wszystkie prześcigały się w piskach, wrzaskach, rykach. Okrzyki, bicie w blachy, detonacje rac mieszały się ze sobą. Twarze clownów i błaznów, ogorzałe, wysmagane wiatrem, deszczem i'słońcem, wykrzywiały się konwulsyjnie; pewni efektu niczym wytrawni aktorzy, rzucali w tłum żarty i kpiny, których solidny i ciężki komizm przypominał Moliera. Herkulesi, dumni ze swoich potężnych mięśni, jak orangutany bez czoła i karku, paradowali majestatycznie w trykotach specjalnie upranych na tę okazję. Tancerki, piękne jak wróżki albo księżniczki, skakały i gięły się w lśnieniach latarń, wypełniających iskrami ich spódniczki.
31