ną i czulą kochanką. Z Carolyn Lyons. Dawno temu, jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych, ona też była moją studentką. Przez parę dekad nie szukaliśmy się jednak nawzajem, toteż kiedy przypadkiem spotkaliśmy się pewnego ranka na ulicy, którą Carolyn szła właśnie do pracy, padliśmy sobie w ramiona, jakby to co najmniej kataklizm albo wojna światowa (a nie jej wyjazd na studia prawnicze do Kalifornii) rozdzielił nas na dwadzieścia cztery lata. Wymieniliśmy komplementy o swoim wyglądzie, pośmialiśmy się, wspominając pewien szalony wieczór w moim gabinecie, gdy Carolyn miała dziewiętnaście lat, wygłosiliśmy mnóstwo czułych uwag o przeszłości, po czym bez wahania umówiliśmy się na kolację na następny wieczór.
Carolyn wciąż była piękna, promieniała urodą o wydatnych rysach, chociaż spore kręgi skóry pod jej szarymi oczami zwiotczały i pocieniały jak bibułka, nie z powodu, jak mniemam, chronicznej bezsenności, lecz z winy typowego zespołu rozczarowań, nierzadko obecnego w biografiach czterdziestoparoletnich kobiet sukcesu, którym wieczorne posiłki dostarczane są w plastikowej torbie pod drzwi apartamentu na Manhattanie przez kuriera-imigran-ta. Co do jej ciała, to zajmowało teraz więcej miejsca w przestrzeni. Dwa rozwody, brak dzieci, absorbująca, popłatna praca, wymagająca częstych wyjazdów za ocean -wszystko to zsumowało się w dodatkowe dwanaście kilogramów i dlatego kiedy poszliśmy do łóżka, Carolyn szepnęła: „Nie jestem już taka jak dawniej”, na co odpowiedziałem: ,A myślisz, że ja jestem?” - i nie wracaliśmy więcej do tego tematu.
Na studiach Carolyn dzieliła pokój z jedną z największych numerantek kampusu, niejaką Janie Wyatt, charyzmatyczną aktywistką lat sześćdziesiątych w stylu Abbie Hoffman, dziewczyną z Manhasset, która napisała u mnie
uroczą pracę dyplomową pod tytułem „Sto sposobów perwersyjnych zachowań w bibliotece”. Zacytuję pierwsze zdanie: „Spółkowanie w bibliotece to sama istota rzeczy, występek usankcjonowany, kampusowa czarna msza”. Janie ważyła najwyżej pięćdziesiąt kilo, mierzyła góra metr sześćdziesiąt, albo i to nie — i właśnie ta malutka blondy-neczka, którą można było, zda się, podnieść i podrzucić jedną ręką, właśnie ona była uczelnianą królową świntuchów.
Carolyn w tym okresie bała się Janie. Carolyn mówiła mi ze zgrozą: „Ona sypia z mnóstwem facetów. Równocześnie. Wchodzisz do pokoju jakiegoś studenta albo młodego asystenta, a tam Janie spokojnie rozwiesza wyprane majtki na kranie w łazience”. Student, którego nagle dopadła ochota na seks, donosiła mi Carolyn, zwyczajnie, z marszu, dzwonił do Janie. Jeśli i ona akurat miała chętkę, szli do łóżka. Szedł sobie taki student przez kampus, nagle przystawał, myślał sobie: „Chyba zadzwonię do Janie” - i nie docierał potem na zajęcia. Sporo wykładowców miało Janie za złe tak ostentacyjne wyuzdanie, które utożsamiali z głupotą. Nawet niektórzy koledzy mówili o niej dziwka — co nie przeszkadzało im za chwilę iść z nią do łóżka. A Janie nie była ani głupkiem, ani dziwką. Janie była kimś. kto świetnie wiedział, co robi. Stawała hardo przed człowiekiem, w lekkim rozkroku, malutka, piegowata, z krótką blond czupryną, bez makijażu, jeśli nie liczyć wściekle czerwonej szminki, i spoglądała z rozbrajającym uśmiechem, który mówił: jestem, jaka jestem, robię, co robię, a jak się nie podoba, to twoja strata.
Czym Janie najbardziej mnie zdumiewała? Wieloma rzeczami — w początkowym okresie studenckiej rewolty wyróżniała się pod niejednym względem jako nowy, godny uwagi typ stworzenia. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie