wiedzą, że potrafię zrozumieć to, co chcę. Dlaczego więc upieram się, że ich język jest mi obcy? Nie minął rok mojego pobytu wśród Dowayów, gdy usłyszałem, jak mówią o mnie „nasz biały”, i poczułem się dumny. Byłem pewien, że moje wysiłki na rzecz doskonalenia języka, choć niepełne i niedoceniane, odgrywały dużą rolę w „akceptowaniu antropologa”.
Ale łatwo mówić o tym wszystkim po fakcie. W owych lrzęch pierwszych tygodniach wiedziałem tylko, że zabrałem się do nauki języka, którego nie sposób się nauczyć, że Dowayów nie ma w wiosce, która tonie w deszczu, że czuję się słaby i potwornie samotny.
W takiej sytuacji, jak większość antropologów, szukałem ratunku w zbieraniu faktów. Jestem pewien, że mnogość konkretnych danych w monografiach antropologicznych wywodzi się nie z właściwej im wartości czy zainteresowania nimi naukowców, lecz z postawy: „gdy wątpisz, zajmij się konkretami”. Jest to w pewnym sensie podejście zrozumiałe. Naukowiec pracujący w terenie nie może zawczasu przewidzieć, co okaże się ważne. A skoro już zanotował jakieś dane w notesie, odczuwa silną niechęć do pominięcia ich w monografii, pamięta je bowiem jako przebywane w skwarze kilometry lub godziny spędzone na „urabianiu” ludzi. Nie sposób poza tym dokonać selekcji, nie mając spójnego obrazu tego, co się chce osiągnąć — a większość monografii antropologicznych pisana jest przez ludzi, którzy za cel stawiają sobie „napisanie monografii antropologicznej” i nic ponadto.
Wychodziłem więc każdego dnia wyposażony w tytoń oraz notes i w szale nieuporządkowanej aktywności mierzyłem krokami pola, kalkulowałem wydajność, liczyłem kozy. Miało to przynajmniej tę zaletę, że Dowayowie otrzaskali się z moimi dziwacznymi i niewytłumaczalnymi zachowaniami, ja zaś zacząłem poznawać ich imiona.
Sporo bzdur napisali ci, którzy ich pisać nie powinni, o tak zwanym „akceptowaniu antropologów”. Sugerowano nawet czasami, że tubylcy zaczynają postrzegać gościa odmiennej rasy i kultury jako osobę we wszystkim podobną do miejscowych. Tak niestety nie jest. W najlepszym razie może człowiek liczyć na to, że będzie traktowany jako nieszkodliwy idiota, którego obecność przynosi wiosce określone korzyści.
j Jest mianowicie źródłem pieniędzy i daje ludziom pracę. Punkt l zwrotny w moich stosunkach z tubylcami nastąpił po około trzech miesiącach, kiedy to naczelnik dał mi do zrozumienia, że chce odebrać pozostawioną do mojej dyspozycji chatę. Kwestia została w szczegółach przedyskutowana i przyznałem, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wybudowanie własnego domostwa. Miało mnie to kosztować zawrotną sumę czternastu funtów szterlingów i pozwoliło zatrudnić syna specjalisty od obrzezań, który zaręczył o moich dobrych intencjach swojemu ojcu, bratu naczelnika, który z kolei nauczył mnie wielu rzeczy związanych z polowaniem, oraz siostrzeńca miejscowego uzdra-wiacza, który skontaktował mnie ze swoim wujem, i tak dalej. Mój samochód służył naturalnie jako lokalny ambulans i taksówka. Kobiety zawsze mogły pożyczyć ode mnie soli i cebuli. Miejscowe psy wiedziały, że mam miękkie serce, więc gromadziły się pod moją chatą, ku wściekłości Matthieu. Garncarze i kowale nigdy przedtem nie robili takich interesów. Moja obecność dodawała prestiżu naczelnikowi. Pilnował więc, abym wiedział o każdej uroczystości w okolicy i mógł zaoferować mu podwiezienie. Funkcjonowałem jako bank dla ludzi z małymi pieniędzmi i wielkimi oczekiwaniami. Ci, którzy potrzebowali części zamiennych do rowerów lub lamp, liczyli na moje pośrednictwo w dokonywaniu zakupów. Chorzy zaopatrywali się u mnie w leki.
Prawdą jest, że byłem też uciążliwy'. Przyciągałem do wioski obcych, na co patrzono niechętnie. Zamęczałem moich gospodarzy głupimi pytaniami i w dodatku nie rozumiałem odpowiedzi. Istniało też niebezpieczeństwo, że będę rozpowiadał o tym, co słyszałem i widziałem. Byłem niewyczerpanym źródłem towarzyskich niezręczności. Pewnego razu na przykład spytałem jednego z mężczyzn, czy musi powstrzymać się od kontaktów seksualnych przed polowaniem. Pytanie samo w sobie było całkiem w porządku, lecz w zasięgu słuchu znajdowała się akurat jego siostra. Oboje — i on, i ona — rzucili się biegiem w przeciwnych kierunkach, wydając głośne, jękliwe odgłosy. Przed paroma sekundami siedziałem w chacie, gawędząc z trzema mężczyznami. W mgnieniu oka chata opustoszała, został tylko mój asystent i złorzeczył, trzymając się za głowę. Ogrom obrazy moralności, której się dopu-
63