162 LOSY PASIERBÓW
widziałem w gazecie, że na kresach naszych są obszarniki, które po siedemdziesiąt folwarków jeszcze mają. Prawda to?
— To pytanie niepoważne! — skarcił inżynier — Jak nazwisko pana?
— Nazwisko? Jak z daleka, tak i z bliska. Powiedz mi pan wpierw ile wam płaci rząd polski?
— Pan jest prowokator!
— A pan z byka spadł! Tu są takie, co już osłabiawszy z głodu, a wy ich „Jegiptem” karmicie!...
Sala natkana była gęsto elementem nieżyczliwym Polsce, więc uwagi buntowniczego słuchacza stały się lontem na proch. Naraz zerwały się gwizdy po całej sali i krzyki wrogie pod adresem prelegentów i rządu polskiego. Obecni społecznicy próbowali uspokoić burzę, lecz to jeszcze bardziej rozjątrzyło malkontentów.
Ludzie zaczęli pośpiesznie opuszczać salę, by nie spotkać się z interwencją policji. Ruszył i Dubowik. Wychodząc na ulicę uczuł, że ktoś go szarpnął z tyłu za marynarkę. Rzuciwszy za siebie wzrokiem ujrzał wychudłego człowie-czynę w podartej marynarce.
— Czego chcesz dziadu?! — burknął.
— Naprawdę mnie nie poznajesz, czy tylko udajesz? — odezwał się głos znajomy.
— Czy nie Kozyr?
— On we własnej osobie. Jak się masz, bracie?
— Braciszku!... Co tobie?! Jakżeż ty...
— Wyładniałem, co?
— Doprawdy... Trudno poznać. Ej, braciszku mój! Przytulmyż się...
Przywitali się serdecznym uściskiem i po wymianie wiadomości, oraz przyjrzeniu się sobie, ruszyli w stronę portu. Po wyjściu na Alem zaszli na fondę. Dubowik zamówił litr wina 1 dwie porcje wołowej pieczeni.
Z górą godzinę spędzili na opowiadaniu własnych przeżyć, które nie były przyjemne. Kozyr nie zagrzał długo miejsca u ogrodnika. Pracodawca Włoch był chciwy i bezczelny. Zmuszał najemników by pracowali od świtu do zmroku, odżywiał prawie samymi makaronami i łajał bezczelnie.
Chłopina nieprzyzwy cza jony do takich warunków pracy i do tego słabowity nie wytrzymał długo. Na dziewiąty dzień zażądał od Włocha wypłaty, a gdy ten mu jej odmówił, na-wymyślał mu po polsku, podziękował przyjacielowi za protekcję i odszedł.
Tegoż samego dnia szczęśliwym trafem znalazł wolne miejsce w arteli kolejowej. Lecz tam Jeszcze krócej się trzymał. Zapalczywy z natury, na trzeci dzień pokłócił się z tubylcami, dostał od nich w „kość” i musiał uchodzić.
Odtąd żył za gotówkę mieszkając kątem u znajomych w Avellaneda. Włócząc się po mieście nauczył się grać w Jcinielę i po dwu miesiącach pozostał bez grosza. Od kilku dni żywił się wyżebranym na fondach Chlebem, palli ogarki, sypiał jak setki innych rodaków, gdzie Bóg zdarzył.
Opowiadał biedak i łzy mu świeciły w oczach. Zmienił się nie do poznania. Przedtem był wesół i brawurowy, teraz smętny i przygnębiony.
— Chcesz braciszku wierz, a nie chcesz nie wierz — mówił. — Dziś od wypitej rano maty nic jeszcze w ustach nie miałem.
— Gdybymżeż to ja wiedział...
— I cóżeś by zrobił?
- Przynajmniej oddał bym ci to, com ci winien. Ale nie wiedziałem nawet gdzie ciebie szu-