332 O poezji naiwnej i sentymentalnej
O wielka onych dawnych rycerzów dobroci, Niesłychana tych wieków! To różnej oto ci Wiary beli, obydwa w jednej się kochali,
Dopiero sobie srogie razy zadawali:
A teraz przez gęsty las z sobą tylko sami Bez podejźrzenia jadą krzywemi ścieżkami.
Koń, którego w bok bodą dwakroć dwie ostrodze, Stawił ich na rozstaniu i dwoistej drodze.1
A teraz stary Homer! Gdy tylko Diomedes usłyszał od Glaukosa, swego wroga, opowieść, z której okazało się, że od praojców jest on związany z jego rodem węzłem gościnnej przyjaźni, wbija włócznię w ziemię, rozmawia z nim życzliwie i uzgadnia, że w przyszłości będą się nawzajem unikali w walce. Ale niechaj przemówi sam Homer:
„Więc w Argos ty masz gościa we mnie, przyjacielu,
Ja, gdy w Likij kiedy stanę, mam go w tobie.
Nie przystoi nam bronią walczyć przeciw sobie!
Dość ofiar w sprzymierzeńców i Trojan szeregu,
Których mi bóg nasunie lub doścignę w biegu.
I ty na innych Greków twoim bij dzirytem.
Ich zwalczając, rycerskim okryj się zaszczytem.
Teraz zamieńmy zbroję i tymi zakłady Utwierdźmy zawiązaną przyjaźń między dziady."
Tak się więc rozmówiwszy, z wozów wyskoczyli,
Podali sobie ręce i przyjaźń stwierdzili.
Poeta współczesny (a w każdym razie taki, który jest współczesny w sensie moralnym) nie potrafiłby aż do tego momentu czekać z wyrażeniem swojej radości z powodu takiego zachowania, my zaś wybaczylibyśmy mu tę niecierpliwość tym łatwiej, że przy lek-
turze także nasze serce zatrzymuje się i chętnie oddala od przedmiotu, by spojrzeć we własne wnętrze. Ale tego wszystkiego ani śladu u Homera. Jakby opowiedział o czymś zupełnie zwyczajnym, a nawet jakby sam nie miał serca w piersi, z właściwą sobie suchą rzeczowością mówi dalej:
A Zeus zabrał Glaukowi tyle przytomności,
Ze zbroję złotą, ceny stu wołów, dał z chęcią
Za zbroję z miedzi, kupną wołami dziewięcią.’
Poeci reprezentujący rodzaj naiwny nie są już tak na swoim miejscu w epoce sztucznej. Są też w takiej epoce prawie niemożliwi, a jeśli, to tylko w ten sposób, że w swoich czasach chodzą własnymi drogami i że szczęśliwym zrządzeniem losu udaje im się uchronić przed ich deformującym wpływem. Nie może ich nigdzie i nigdy wydać samo ich społeczeństwo, ale poza nim pojawiają się jeszcze niekiedy, jednakże bardziej jako obcy, na których patrzy się ze zdziwieniem, jako niesforne dzieci natury, które wywołują gniew. Są wprawdzie zjawiskami pożądanymi dla artysty, który ich studiuje, i dla prawdziwego znawcy, który potrafi ich ocenić, ale nie mają szczęścia ani do historii, ani do swoich czasów. Na ich czołach jest znamię władcy, my natomiast chcemy być kołysani i na rękach noszeni przez Muzy. Przez krytyków, tych prawdziwych dozorców smaku, są znienawidzeni jak ludzie nie respektujący granic, swego rodzaju przemytnicy, których chętnie by się pozbyto, i nawet sam Homer tylko sile ponad tysiącletniego świadectwa zawdzięcza to, że ci sędziowie smaku pozwalają mu zachować autorytet, chociaż i tak jest dla nich niemałą
• Iliada, księga VI, wiersze 224—236. Przekład Francis rkj Ksawerego Dmochowskiego.
Orland szalony, pieśń pierwsza, oktawa 22. Przekład Piotra Kochanowskiego.