82 Emile M. Cioran
się nie uda, kobiety, muzyka i choroba będą kolejnymi sposobnościami do upadku.
Czy uda nam się uniknąć przerażającej alternatywy, wymagającej wyboru pomiędzy życiem i śmiercią? Czy będziemy mogli osiągnąć wzniosłe oderwanie, pocieszając się naszymi wewnętrznymi objawieniami i upajając się nieoczekiwaną wiecznością? Czy będziemy mogli zapomnieć i przekroczyć dramat, który rodzi się ze sprzeczności nieodłącznych od życia? Powinna przecież istnieć przestrzeń światła wewnętrznego, gdzie żyje się bez życia i umiera bez śmierci. Powinna przecież istnieć świątynia subtelnej muzyki, na której dźwięk cała natura ulega rozproszeniu.
Powinno istnieć miejsce, w którym również czas tryumfuje nad swą marnością.
Istnieją dwa sposoby, by uczynić chorobę przynajmniej znośną, skoro nie można jej pokonać: albo nasz organizm ją przyswoi, nie traktując jej już jako pochodzącej z zewnątrz, jako obcego i różnego od nas pierwiastka, albo spróbujemy wysiłkiem wewnętrznym wznieść się ponad „poziom”, na którym choroba umiejscawia się w organizmie i świadomości. Proces przyswajania choroby jest w istocie procesem uwewnętrznienia; pozwalamy jej rozwijać się w nas samych, przyswajamy ją naszemu życiu w sposób immanentny. Uczymy się uważać nieszczęście za coś normalnego, a ból za całkowicie naturalny. Metoda ta jest najbardziej rozpowszechniona i najłatwiejsza: zapomnieć o obecności tego, czego uleczyć się nie da.
Na swój sposób każdej chorobie udaje się mniej lub bardziej zawładnąć nami, w naszym istnieniu osiąga ona taki poziom, że wszystko, co się dzieje, zaczyna zależeć od zjawiska choroby. Aby jednak nie pozwolić się zatopić i opróżnić z własnej treści, trzeba również, poprzez najwyższe napięcie, wznieść się ponad poziom choroby, osiągnąć stadium wyższe, z którego będziemy mogli nią |K)gardzać, jako zwykłym procesem naturalnym. Napięciem tym wzmagamy puls naszego istnienia i wzbogacamy je jego oporem. Najważniejsze jest to, by osiągnąć poziom wyższy od choroby. Kiedy jej atak osiąga szczyt, należy zacisnąć pięści, napiąć nerwy, jednym słowem, dać świadectwo woli organicznej afirmacji — w gwałtownym zrywie natury ocala nas to i przywraca do życia, jak balsamiczna kąpiel. Gdybyśmy mogli w każdej chwili osiągnąć w naszym duchu zbieżność prądów, podobnie jak w studni artezyjskiej, depresja i choroba odsunęłyby się na obrzeża naszego istnienia. Jest tylko jeden sposób, by wyrwać się ze szponów choroby: dotrzeć do punktu, w którym tętno życia wywoła w nas dreszcze, osiągnąć stan organicznej ekstazy.
Czemu choroba nie podsyca proroczej wizji? Czemu nie możemy jej przemienić w siłę napędową, impuls pobudzający nasze powołanie i przeznaczenie? Czemu tracić wszystkie sposobności do czuwania i przebudzenia, którymi z tak przerażającą hojnością szafuje choroba? Czyż choroba dniem i nocą nie miażdży w nas materii? Czyż nie czyni jej zdolną do drżeń niedostępnych nawet dla najczystszych rozkoszy? Czym jest choroba, jeśli nie przebudzeniem ze snu materii? Cały nasz ideał powinien sprowadzać się do dążenia, by uczynić to przekleństwo twórczym, aby wydobyć z choroby to, czego inni nie ośmieliliby się nawet sobie wyobrazić, doznając tysiąca szczęść. Tylko w ten sposób możemy odwlec upadek,