IV
Sezon literacki roku 1976 zaczął się nie w styczniu, lecz w kwietniu. Bo wtedy właśnie pokazała się na rynku książka Konwickiego Kalendarz i klepsydra.
Od kwietnia Kalendarz... nie schodził z łam czasopism przez trzydzieści siedem tygodni. Z dużą dozą prawdopodobieństwa orzec można, iż w całej polskiej literaturze powojennej nie zdarzyła się książka, którą — w rejestrze recen-zenckim — omawiano by tak długo i tak zażarcie. Pisali o niej wszyscy: Słonimski i Kisiel, Putrament i Sokorski, Koźniewski i Maciąg, Żukrowski i Toeplitz. W „Tygodniku Powszechnym” omawiano Kalendarz... cztery razy, w „Więzi” i „Literaturze” — po trzy; właściwie odnotowano tę książkę we wszystkich rejestrach czasowych: w dziennikach („Echo Krakowa” 1976, nr 126; „Dziennik Polski” 1976, nr 114; „Dziennik Bałtycki” 1976, nr 110), tygodnikach
(prócz „Powszechnego” i „Demokratycznego” także „Polityka”, „Literatura”, „Życie Literackie”, „Szpilki”, „Tydzień”, „Perspektywy”), miesięcznikach („Więź”, „Twórczość”, „Nowe Książki”, „Miesięcznik Literacki”). Pisano o niej w kraju i na emigracji („Wiadomości”, Londyn 1976, nr 31; „Kultura”, Paryż 1976, nr 12). I nigdzie omówienia nie ograniczały się do zdawkowych recenzji. Autorzy wystąpień raczej odpisywali Konwickiemu — jak na list, albo udzielali rozgrzeszenia -— jak po spowiedzi, albo odpowiadali — jak na pytanie, albo reagowali — jak na prowokację.
Co takiego było w tej książce, że przez cały rok huczała od niej „warszawka”, że pożyczano ją sobie na krótki termin pod zastaw pięciuset złotych (cena nominalna Kalendarza... wynosiła 40, a najniższa płaca — 1200 złotych), że zmusiła „aparatczyków” do pryncypialnych wystąpień, że zamieniła pisarzy w recenzentów, że nawet Kisiela — który stwierdzał: „Pisarstwa Konwickiego nie lubię, nie leży ono w moim temperamencie” — skłoniła do pochwał?
„Najmilej byłoby napisać prawdę”
Było w Kalendarzu..., który liczył 391 stron, wszystko: środowisko literacko-artystyczne ukazane jako zbiór trochę śmiesznych, trochę niepo-
— 99 —