ziemi. Żywiłem go, gdy tylko mogłem, ale często przełykał nie więcej niż jeden mały kąsek. Kiedyś znów zobaczyłem, że Lokwam i inne dzieci tańczą wokół niego obrzucając go kamykami, a Lolim płacze zgięty w zwykłej obronnej pozycji. Płakał jeszcze długo po tym, jak dzieci odeszły, i tak kurczowo trzymał się za brzuch, iż myślałem, że może jest ranny. Prawda była o wiele prostsza: nie jadł nic od czterech dni, a wodę pił po raz ostatni, kiedy ja mu ją dałem, czyli jakieś dwa dni wcześniej. Powiedział, że prosił o łyk wody swoich synów, ale mu odmówili i zakazali do siebie przychodzić.
Zobaczyłem go nazajutrz, kiedy wychodził z wioski Atu-ma, gdzie mieszkał jego syn Longoli, który przysięgał, że daje ojcu jeść i że się nim opiekuje. Lolim nie wlókł się jak zwykle, lecz biegł na oślep potykając się co krok, zataczał się przy tym i wymachiwał rękami jak człowiek pijany. Zawołałem go, lecz nie zareagował, nie odpowiedział, tylko wydał długi, przeciągły, przejmujący jęk — brzmiało to tak, jakby uchodziło z niego ostatnie tchnienie, które Lolim biegnąc usiłuje dogonić. Znikł za szczytem pagórka, na którym stała jego wioska, i zaczął schodzić w dolinę. Nie poszedłem za nim, nie miało to celu — nic nie miało celu. Ikowie nie zadali sobie nawet trudu, żeby zrzucić jego ciało w głąb doliny, zostawili je tam, gdzie upadł i umarł, na krawędzi wąwozu prowadzącego do Kidepo. Lolim poszedł do syna błagać go, żeby mu pozwolił wejść do swojej zagrody, bo wiedział, że za kilka godzin umrze — opowiedział mi potem najspokojniej w świecie Longoli. Oczywiście nie mógł na to pozwolić: pogrzeb człowieka tak znanego jak Lolim wymagałby urządzenia ogromnej stypy. Wobec tego odmówił. Ojciec prosił go więc przyn aj mniej o otwarcie asaku Nan-goli, żeby mógł wczołgać się do jej zagrody i tam umrzeć, ponieważ Nangoli nadal przebywała w areszcie za zbieranie ziół w Parku Kidepo, gdzie mają prawo żyć tylko zwierzęta. Ale Longoli wypędził go z wioski mówiąc, że nie jest już jego synem, podobnie jak Nangoli nie jest jego córką, i powinien po prostu odejść gdzieś daleko od wioski i tam umrzeć. Tak czy inaczej, żadni abangowie nie istnieją, są to tylko śmieszne przywidzenia zdziecinniałego starca. Na zakończenie Longoli spytał mnie, czy nie uważam, że ma absolutną rację.
Ciało zsunęło się do niewielkiego zagłębienia w ziemi
I Atum przykrył je tam kilkoma kamieniami. Zauważyłem, że zwłoki musiały leżeć równolegle do oror. Spojrzałem pytająco na Atuma, a ten odpowiedział mi nawet nie czekając na pytanie:
— Leżał spoglądając na Meraniang.
A więc leżał w tym miejscu i patrzył na górę, spoza której słońce będzie wschodzić jeszcze długo potem, jak jego ciało ostygnie, a z czasem ciała jego dzieci i wnuków. Co rano Lolim pierwszy wita nowy dzień. I co wieczór, kiedy słońce zachodzi za Morungole, ostatnie promienie padają na ten mały stos kamieni. Wiem o tym, bo poszedłem tam, żeby popatrzeć i zapamiętać, że kiedyś ludzie byli tu dobrzy, zanim i dobro, i Bóg opuścili — zawstydzeni — ten jałowy, bezpłodny zakątek świata.