OIOIN
Rozdział piąty
Oddałem list wraz ze swoim własnym raportem, bez większych nadziei, aby pisma te odniosły jakiś skutek, i dowiedziałem się, że upłyną co najmniej dwa tygodnie, zanim będę mógł wrócić, a oo się stanie potem, będzie zależało wyłącznie od Turkanów. Korzystając z przymusowego wygnania, pojechałem do Kampali uzupełnić zapasy, ale zanim jeszcze byłem gotów do powrotu, stał się cud i krytyczna sytuacja została zażegnana. W północnej Kenii spadł deszcz, wodopoje napełniły się wodą i Turkanie odeszli równie cicho i spokojnie, jak przyszli. Kiedy wróciłem do Pirre, koło wodopoju było pusto, łajno na pniu świętego drzewa wyschło, odpadło i tylko najbardziej wynędzniałe muchy raczyły odwiedzać moje dawne obozowisko. Przykro mi się zrobiło na widok tej pustki, niemniej jednak trzy tygodnie spędzone bez Ików wpłynęły na znaczną poprawę mojego samopoczucia i całkiem już wesoło skręciłem w prawo i zacząłem się piąć w górę wyrównanym w swoim czasie szlakiem do najwyżej położonych wiosek.
Domyślałem się, że grabieże muszą się zdarzać teraz bardzo często, gdyż wszystkie plemiona pasterskie: Turkanie. Dodosowie, Didingowie i Topotowie (te dwa ostatnie w Sudanie) usiłują pewno uzupełnić swoje stada kradnąc sobie nawzajem bydło. W gruncie rzeczy system był wcale niezły — liczba zabitych była stosunkowo niska, większość grabieży obywała się nawet bez rannych i bydło przechodziło z rąk do rąk w regularnym niemal cyklu, dając korzyści wszystkim po kolei. Najpoważniejszym chyba mankamentem systemu było to, że uniemożliwiał planową walkę z zarazą. Chociaż Turkanie odeszli już z Kidepo i ustały wędrówki z mlekiem i krwią w górę, a młodych dziewcząt
A
87