organiczny, w istniejące otoczenie, jak gdyby działało tu
kry. Kiedy coś czytam, opowiadam, pokazuję - staję się t 0nii|iii. Łatwo mi to przychodzi i na tym polegały moje urocze lPoS Ale to oczywiście za mało, żeby mówić o sztuce akto ^ Debiutowałem tuż po wojnie i przez pierwsze lata byłem jakb • Iowany od ciężkiego życia w moim kraju: wszyscy mnie kocha/'20' aktora, potrzebowali, a ja byłem jak rozkapryszone dziecko, bo fiłem coś przedstawiać, cieszyć się, płakać, poruszać na scenie r? dziś niektórzy pamiętają piosenki Błazna z Wieczoru Trzech Królii y° przecież smutna postać, a ja grałem jak gdyby z nadmiaru radości-^ mogę grać. Byłem po prostu szczęśliwy. 1 to mnie spłycało. Późnie] przyszła sprawa formy. Ale aktor nie może skupiać się tylko na tym że potrafi - a często tak się dzieje - bo to oznacza kres osiągnięć, to prowadzi do ekscytacji wewnętrznej, do zachwytu nad sobą: „Ach, jak ja to świetnie robię" - a więc do kabotyństwa. Umyka wówczas myśl i dusza. To tak, jakby Rodin zachwycał się tym, że potrafi pięknie oddać wypukłość piersi czy pośladka. Ważniejsze jest przecież to, że w swoim dziele ukazuje wielkość zamkniętego ducha, zawiera w nim piękno, rozpacz, tajemnicę.
Myślę zatem, by to, co robię, coś znaczyło. A jednocześnie, żeby było to formalnie wykończone. Ta podwójność określa moją świadomość: uprawiam sztukę realizmu komponowanego. W ludziach, których gram, szukam czegoś, co nie zdefiniowane do końca, nieoczywiste na pierwszy rzut oka, a jednocześnie tym poszukiwaniom i odkrydom staram się nadać precyzyjną i wyrazistą formę. Skąd się to bierze?
Sądzę, że aktorstwem rządzą pewne ogólne prawa rozwoju, o których pokrótce tu opowiedziałem, ale jeśli dziś, z perspektywy kilkudziesięciu lat uprawiania tego zawodu mogę w taki a nie inny sposób o nim mówić, wynika to z moich osobistych doświadczeń. Miałem szczęśtie, że moje dzieciństwo i młodość przebiegały w pobliżu muzyki, sztuki - jak pisze Mann - dwuznacznej, która jest wprawdzie realnie dostrzegana i odbierana, ale ma cechy metafizyczne. Doskonałość jej wewnętrznej konstrukcji potrafi wprowadzić w przyszły spokój śmierd, wieczności, godzi nas z przeznaczeniem, uczy wiary w nieprzemijalność. Jako miody chłopiec grałem koncert skrzypcowy Brahmsa, ćwiczyłem godzinami. To mi dało możliwość zrozumienia siły wewnętrznych
' Premiera 27 września 1947 roku w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
• frazy> jej ekspresji, znaczenia kadencji - tego wszyst-
atrakcyjnych przecież dźwięków tworzy sztukę głęboko
jj$f°za. zmysłową, i absolutną. Jeśli można to wypracować za ^instrumentu i dwóch rąk, można też spróbować odnaleźć wartości w przedstawianiu na scenie: nie naśladować życia rne lecz tworzyć je, nie poprzestawać na opisie zewnętrzności, 1 szukać wewnętrznej konstrukcji, podskórnych napięć, najgłęb-sflch emocji.
Spotkałem w teatrze ludzi myślących podobnie - mojego wielkiego nauczyciela, Juliusza Osterwę, reżyserów takich jak Lindsay Anderson, Erwin Axer, Konrad Swinarski. Musiałem ich przecież spotkać. Myślę pRede wszystkim o widzach, bo to oni stanowią podstawę, bazę dla mojej pracy: istnieję z ich upoważnienia, na tym polega teatr. Z upo-ważnienia tych, którzy nie potrafią dostrzec czy zrozumieć własnych ról granych w teatrze życia, nasza sztuka ukazuje im ich los w tragedii lub komedii. Z upoważnienia tych, którzy nie potrafią tego robić, wynika nasza sztuka przedstawiania. Ludzie obdarzeni wrażliwością bardzo pragną znaleźć jakiś wyraz dla swego istnienia - i ja to robię niejako za nich, bo mam tę umiejętność, potrafię wtapiać się w rzeczywistość, konkretyzować ją i wyrażać w formie ludzkich charakterów. 1 to jest bardzo zobowiązujące, bo niezależnie od tendencji zmieniających się przecież mecenasów, którzy chcieliby za naszym pośrednictwem ukazywać raz to, raz tamto, teatr (w którym mieści ńę i życie, i udanie) musi przez sceniczną „nieprawdę" - a więc skrót, syntezę, symbol - wyrażać prawdę życia. Prawdę życia tych, którzy go do tego upoważniają. Widzów.
Ale prawda życia to nie prawdopodobieństwo życiowe, to coś więcej. Działamy przecież w pewnych konwencjach, tak już uformował się świat. Konwencja jest, o paradoksie, błogosławieństwem ludzkości, naturalnym dążeniem do porozumienia. Dzięki konwencji potrafimy i zachować się przy stole, i porozumieć w wielkich sprawach. Tworzymy kultury polityczne, moralne, filozoficzne, społeczne, religijne... Tym wszystkim rządzą konwencje, narzucony sobie przez ludzkość gorset, który pozwala komunikować się, porządkować, osądzać. A jednocześnie człowieka-widza interesuje raczej to, co jest pod spodem, to, co nieujarzmione, nieprzemijające. Teatr to konwencja, oczywiście. Ale niekoniecznie konwencjonalność. Bo jednocześnie właśnie teatr tak często mówi nam, jacy jesteśmy naprawdę, pod spodem, kiedy gorset pęka, ukazując ogień, gorycz, wstrząs.