[8]
Ruchliwy, pełen zgiełku kiermasz na sali wciąż jeszcze ogłuszał Mullera. Coś, jakby migotanie zwierciadła, odrywało uwagę od sceny, drażniło oczy i zwracało mu je ustawicznie na prawo. W czerwonej ramie firanek, na zwierciadlanym tle wnętrza, w błyskach niespokojnych refleksów rysowała się wysmukła sylwetka kobiety; na purpurowym tle parapetu świeciła jak śnieg biała, od brylantów połyskliwa i smukła jej dłoń. Zaś tam na dole, pod nią, wśród zastawionych stołów, tworzyły męskie cylindry zgiełkliwy i bezładny rój.
Spod smyczków skrzypcowych wysnuwała się melodia cicha, dyskretna i kłębiła się sennie po widowni. Na scenie tańczono. Sypki, miarowy i melodyjny szelest, jakieś miękkie szmery kobiecych głosów, westchnienia niespodziane, stłumione i lekkie. Szelest, szmer i zapach kobiet wiewem szły na widownię i niosły ze sobą melodię walca... I szeptał jedwab. Tuż ponad kinkietami sypało się jakieś barwne kwiecie, drobną, zmąconą falą przelewał się wzdłuż błękitny wir: drgał, mienił się i musował, rzucając głębszą, lżejszą jeszcze pianę białych tiulów i koronek.
— Daisyf... Daisy!1... — dygotała niema piosnka na tej zwiewnej fali; drżały lekko struny skrzypcowe, opowiadał pieściwie flet.
Migały przed oczyma bystro i zwinnie czarne, wiotkie nogi w płytkich pantofelkach, rysowały się śmiałe, lotne linie ich konturu. Górą, na barwnych falach jedwabiu, świeciła żywo ciepła biel ciała na ramionach, uśmiechały się kobiece główki w złotych kapturach drżących, niby dzwonki, lo-
ków. Czasami zniecierpliwienie zaśmiało się psotnie na Łych rozkołysanych główkach i ciche szepty, jak szmer liści jesiennych, mieszały takty.
Śpiewał, szumiał, grał i tańczył falisty jedwab błękitnych sukien.
I rzucał na salę kłęby miękkich, sennych perfum.
Pieścił się flet, drżały struny skrzypcowe.
Zaś w górze, na parapecie loży, na pełnej, soczystej purpurze spoczywała, niby śniegu biała kiść, smukła, od brylantów lśniąca dłoń. Na lustrzanym tle wnętrza, w przyćmionym świetle, wśród niespokojnych refleksów, rysowała się zimno, nieruchomo i dumnie sylwetka pięknej kobiety.
Na dole rojny, zgiełkliwy kiermasz męskich głów.
— Daisy!... Daisy!... — rozśpiewały się drżące struny har-fiane, rozpieszczał i rozmarzał flet.
Zdawało się, że gdzieś w głębi, poza jasnymi kwiatami tych śmiejących się główek — tam u tylnej kulisy, gdzie zwieszają się ciężkie, syte słońcem liście palm i orchidei, tam. w chłodzie cienia, leży kobieta, do śniadej piersi pęki kruczych włosów ciśnie i wzdycha głęboko.
— Aa!... — słyszało się niemal to westchnienie.
Nagle pada strzał; za nim w nagłym pośpiechu — drugi — trzeci — czwarty: jak w tyralierce. Strzelał szampan! — Klaskania niedbałe, przeciągłe oraz rechotliwe, pełne nonszalancji wołania:
— Brawo, brawo, brawo — bis!
Cafe chantant/2
— Dobre! — pochwalił Jelsky protekcyjnym skinieniem dłoni w stronę sceny. — Błękitny kankanik amoretów3 — komentował swemu otoczeniu. — Nie ma jak Angielki!
Daisy!... Daisy!... — ówczesny przebój kabaretowy, później — piosenka katarynkowa.
(fr.) — popularny kabaret, „szantan”; program takiego kabaretu obejmował: skecze i piosenki, jedno aktowe komedyjki bez dekoracji, kronikę wydarzeń roku przedstawioną w scenkach i żywych obrazach.
amorety (z łac. amor) — tu: odpowiednio ucharakteryzowane baletnice.