na w Monachjum", gdzie motywem jest kontrast świateł sztucznych i naturalnych, — jak paryskie widoki Sekwany, Luwru i t. d. Sekwanę malował wielokrotnie. Raz chłonie ona w siebie złocisto zielo-nawą światłość zorzy — i cała żyje w rozedrganiu blasków, na tle których majaczą ciemne sylwety holowników, ciągnących gabary. To znów wszystko zatopione jest w jasno sinawej mgle, która zalewa miasto, zaciera sylwety Luwru, spowija liljową dymką wody Sekwany, — tylko na niebie wśród sinych chmur otworzyła się wąska, prosta szczelina seledynowej smugi błękitu.
Potem przeszedł do efektów nocy. — W „Luwrze" widzimy poprzez ogromny łuk, wybity w ciemnej masie murów budynku, kawałek placu Zgody, rozświetlony szeregiem lamp elektrycznych. Motywem zasadniczym obrazu był tu kontrast blado fioletowego światła elektrycznego, z cytronowo-żółtawem lampy gazowej, zawieszonej na murze pierwszego planu. W mglistem powietrzu majaczą ciemne, miękkie w konturach, doskonale odczute sylwety przechodniów.
Te wnętrza, a zwłaszcza widoki uliczne, oparte są nietyle na założeniach rysunkowych, jak „Piaskarze" i „Stare Miasto" — ale na kolorystycznych. Wymagała tego sama natura zadań — studjum światła; mury, mosty, parowce, postaci ludzkie są tu czemś pomocni-czem, — służącem jedynie do wykazania jego efektów.
Rozwiązać te zadania mogła jedynie barwa. Gierymski nie miał żywiołowego, subjektywnego jej poczucia, jak Makart, Delacroix albo Monticelli; jednakże przez zapamiętałe studjowanie efektów światła doszedł do odtwarzania go z iście łudzącą doskonałością, — opanował ogromną skalę tonów, aż do najsubtelniejszych, ledwo uchwytnych, zawisłych od drgnięcia światła na grudce grubo położonej farby. Zawzięta, dziesiątki lat trwająca walka z naturą — zakończyła się zwycięstwem artysty. Nie przyszło ono darmo. Duch Gierymskiego załamał się i zapadł w mrok. — Ostatnie prace, do których należy „Widok z Werony" (w Zachęcie warszawskiej), znamionują zupełnie wyraźny rozkład jego władz twórczych.
Życie Gierymskiego było ciężkie. Sztuka nie dała mu radości, jak tylu innym, przeciwnie — była dręczycielką i ssała jego żywą krew. Upędzając się za chimerą doskonałości objektywnej, walczył o nią bohatersko, bez pardonu i kompromisu. Dręczony nadmiarem chorobliwego krytycyzmu, latami całemi przerabiał swoje obrazy, skrobał je, przemalowywał, często psuł doskonale zaczęte. Często krajał, kopał i wyrzucał.
Gdyby Gierymski był tern, co nazywamy silną indywidualnością, t. j. miał wyobraźnię i jasny — zdecydowany w kierunku popęd twór-
169