108 LOSY PASIERBÓW
Wszedł do środka i jeszcze raz obejrzał. Okno nie miało szyb i nie zamykały się drzwi. W paru miejscach na ścianach, gdzie przeciekał dach, były doły i poza tym nic. Mógł to wszystko sam naprawić bardzo tanim kosztem.
Postanowił rozmówić się z właścicielem zagrody. Był nim gospodarz jednego z pobliskich sklepów, Hiszpan z pochodzenia.
Nazajutrz kwadrans po szóstej stawił się do Swiftu, legitymując się we właściwej oficynie wydaną mu wczoraj kartką.
Urzędnik sprawdził dokument, wydał Zygmuntowi numer ewidencyjny wyryty w krążku metalowym i skierował go za pośrednictwem posłańca do kapatasa na Rivierze, gdzie miał pracować. Tamten z kolei zaprowadził „rekruta” do szatni, wyznaczył mu szafkę na ubranie, wydał długi biały płaszcz i parę worków pokrzywnych do owinięcia nóg.
Dubowik ubrał się wzorem obecnych i wyszedł z nimi na molo. Na przeciwko stał duży o dwóch kominach transatlantyk. Mechanicy montowali na molo tor na kozłach do przetaczanie z chłodni fabrycznej mięsa i badali sprawność dźwigów na statku. Robotnicy stali w grupkach gwarząc przyjacielsko. Wszyscy byli w długich płaszczach i w spowiciach z worków na nogach. Pod płaszczami mieli ciepłe spodnie, swetry, kurtki sukienne, lub kożuszki. Spętani nadmiarem odzieży wyglądali komicznie, poruszali się powoli i niezdarnie jak słonie.
Gdy odtrąbiło na siódmą, przeszli na pokład statku, skąd opuścili się stromymi schodami w dół, minęli wąski i głuchy korytarz i przez ciężkie, obite korkiem drzwi przedostali się do oziębionej składnicy.
Z miejsca mróz schwycił za nos i uszy i zadymiło z ust. U góry wisiały pokryte lodem i puchem śnieżnym grube rury. Zimno było i głucho jak w podziemiu.
Lecz w parę minut otwarły się w powale koliste drzwi, wpadł łoskot dźwigu i za chwilę wsunął się do chłodni wianek zamrożonych na kostkę i owiniętych białą gazą ćwiartek wołów. Gdy ładunek dosięgł ziemi, jeden z obecnych odczepił hak, krzyknął do góry i łańcuch pojechał po nowy ładunek.
Zaczęła się praca. Dwóch doglądało wejścia towaru z wewnątrz, reszta odnosiła ćwiartki układając je w stertę. Pracując wcale nie odczuwało się zimna. Tylko buchająca ciągle ludziom z ust para świadczyła o niskiej temperaturze.
Dozorcą był Grek z pochodzenia. Niewysoki i gruby jak beczka o dużej głowie, posiwiałych włosach i ciemnych lecz dobrotliwych oczach. Stosunek jego do arteli był przyjazny i zażyły. Uważał na ogólny porządek pracy, lecz nikogo nie naglił do pośpiechu, nie burczał. Ludzie odnosili kolejno ćwiartki i dysponując wolną chwilą, gwarzyli ze sobą i baraszkowali.
Wobec Dubownika jako nowicjusza wszyscy trzymali się dłuższy czas z rezerwą. Ten i ów od czasu do czasu rzucił wskazówkę jak się układa towar, spytał w jednym zdaniu kiedy go przyjęto, jakiej narodowości i tyle. Zygmunt również nie narzucał się z rozmową.
Ale w końcu przełamały się lody.
— Ty pewnie kuniu dobrą miałeś? — spytał nieduży o przywiędłych licach robotnik, nazywany przez kolegów Kuźmą. Nos miał niewymiernie długi, ponsowy na końcu, białka oczu przekrwawione. Z ust wiało alkoholem.
— Nie, sam poprosiłem Pereza i wziął mnie.
— Masz szczęście! Tyle narodu bez roboty!