ni, pragnąc odróżnić się od pokonanych tubylców. Starożytna Polska okazywałaby się nie tylko narodem powstałym ze „zlewku krwi”, jak się to wówczas mówiło, ale nacechowanym nierównością społeczną, bo nie mógł być jednakowy stan posiadania zwycięskiego lechity i podbitego Słowianina. Od lechitów zatem wywodzono genealogię szlachty, wiele jej cech, niezupełnie przypominających dobrego Słowianina, wiążąc właśnie z tym obcoplemiennym rodowodem zdobywców.
A jednak znal romantyzm próby innego wyjaśniania zagadki lechitów niż droga podboju. To przede wszystkim propozycje Joachima Lelewela, który lechów niejako od początku sytuował wewnątrz społeczności słowiańskiej, widząc w nieb, obok kmieci, głównych posiadaczy ziemi. Lechickość wskazywałaby zatem na stan 42 posiadania, na zamożność, niekoniecznie na prawa i przywileje. Bo — jak wywodził — „stan kmiecy był potężny. Od ęzsEju do czasu krwią się rumieniła ziemia w zatargach z nim” ®. Logika rozwoju społecznego, praw dziedziczenia, wzrost cenności ziemi działały na korzyść lechów, których w nowożytnej Polsce rozpoznać można jako stan szlachecki.
Wszelkie więc przemiany wynikały u Lelewela same z siebie, składały się na długotrwały proces społecznych rozwarstwień, które doprowadziły do degradacji obywatelskich swobód kmieci i rozbicia narodu na dwie obce sobie klasy: szlachtę i chłopów.
Koncepcja Lelewelowska była niewątpliwie mniej efektowna i barwna niż teoria podboju, bardziej w ekonomice i socjologii wewnętrznych procesów zakorzeniona. Pytanie wszakże czy mniej dramatyczna. Po prostu Lelewelowski scenariusz „początków” mówił o innym bohaterze, o człowieku społecznym, i odmienne
wypadki wyprowadzał na scenę. Przede wszystkim pulsującą materię życia dawnych wieków, słowiański bios. W tak pisanym scenariuszu przeszłości ziemia okazywała się nie tyle sakralnym testamentem ojców, świętą księgą słowiańską, ani też sceną krwawego widowiska podboju, lecz ziemią, którą się posiada i która rodzi konflikty.
Mity dostarczały romantykom nie tylko podniety do hipotez historycznych i paliwa dla wyobraźni. Ich metafizyczna interpretacja zdawała się rozświetlać tajemnicze początki narodu i zapowiadać jego dalsze losy. Zwłaszcza gdy mit traktowało się jako wyroczny sen duszy narodu o sobie, w którym zawarte są sygnały przeznaczeń mających się dopełnić kiedyś, gdy ,koniec śmiecha się do początku”, wedle poetyckiej formuły Norwida. To przełamanie o symbolicznej strukturze mitu ze szczególną intensywnością kierowało uwagę romantyków ku pewnym przekazom legendowym z tzw. dziejów bajecznych. Przede wszystkim ku mitowi Wandy.
Kobieca postać młodziutkiej królowej i osobliwe przebiegi jej krótkiego żyda, wraz z wpisaną w nie historią miłosną, musiały zniewalać wyobraźnię pisarzy romantycznych tak czułych na uroki kobiecości i wdzięk kultur — jak średniowiecze — adoracją „pani serca” przesyconych.
Wszakże dla romantyków nie jest Wanda ani wyłącznie, ani przede wszystkim kobietą. Jest postacią symboliczną i jej losy mają także wymiar znaczący, ponadjednostkowy. No bo przecież ta śliczna królowa, obdarzana miłośdą przez wodza Germanów, popełnia samobójstwo spalając się dobrowolnie na stosie. Można powiedzieć, że jest po prostu słowiańską Dydoną, ale