218 Emile M. Cioran
wątpliwości. Zatrzymałem się jednak z synowskim szacunkiem i miłością nad Hiobem.
Czy przyglądaliście się już ludziom złamanym przez chorobę? Pokonanym i ogłupiałym z powodu pospolitej rezygnacji: ich twarz napuchnięta przerażeniem, zwierzęce osłupienie w ich oczach, utkwionych w ich własnej pustce, są odrażający w swym pragnieniu życia, pragnieniu, które nie było jednak wystarczająco wielkie, by ukryć ich bankructwo i opromienić ich zatratę. Choroba jest grzęź-nięciem, które należy przemienić w jeden etap. Ci wszyscy, którzy nie dokonali tego paradoksalnego skoku, pozostają z ogłupiałym i dzikim wyrazem twarzy, przerażeni rozmiarem własnej nicości. Te udręczone i wyżłobione rysy, niszczycielskie jak bezpośrednia i złowroga bliskość otchłani, te rysy, wobec których należałoby się wycofać, zamknąć oczy lub się odwrócić, skupiając się na jakimś wspomnieniu! Kiedy myślę o tylu smutkach, tylu trwogach doznawanych całymi nocami, o tym wyczerpującym rozdarciu, nic nie wydaje mi się bardziej godne zapomnienia, niczego me pragnąłbym bardziej niż schronić się w jakimkolwiek zamkniętym zakamarku mojej pamięci jak w ciszy lekarskiej poczekalni. Tej ciszy, w której pacjenci rzucają sobie nienawistne spojrzenia, rozpoznając każdy samego siebie w innym i we wszystkich, nietaktowni, wiedząc, co im dolega, pragnąc o tym wiedzieć więcej, by otrzymać choć małe pocieszenie lub dodatkowe cierpienie odpowiednie do ich stopnia nieuleczalności. A nienawiść wzrasta tym bardziej, że są oni solidami i wzajemnie od siebie zależni za sprawą losu, którego ani nie pragnęli, ani nie oczekiwali. Cisza tężeje i staje się bardziej przytłaczająca, zwłaszcza że każdy miałby dużo, nawet nieskończenie wiele do powiedzenia. Nikt nie przełamuje milczenia z lęku, by nie okazać się najgorszym ze skazańców, z pragnienia, by nie zaspokoić pychy bliźniego, by nie czuć się najbardziej zgubionym spośród ludzi. W ciszy poczekalni przeznaczenie oddziela ludzi jak nieredukowalne przypadki, ponieważ tam poznają oni istotę jedni od drugich, której nie stępia nazwisko, zawód i wiek. I kiedy myślę o wyglądzie rozmyślnie bądź bezwiednie refleksyjnym, o zamyślonych twarzach, skrywających przeżuwane wyznanie choroby, wypowiedziane, powtarzane w nieskończoność, surowe, jedyne, przesuwa mi się wtedy przed oczami, przechodzi przez nerwy i płynie we krwi, pochłaniając moje wspomnienia i myśli, orszak pokurczonych twarzy, te wszystkie niepokojące zmarszczki, które pragną się we mnie skryć, wysadzić w powietrze moje ciało i ustanowić się kołyską nieskończonej goryczy. Budzą we mnie obrzydzenie te zastępy zmarszczek, te szarlatańskie postacie, groteskowe i posępne, ta uciążliwa ludzka zbieranina; wstręt budzi moja niemożność ukojenia choć jednej z tych twarzy, pozostania samotnym w obliczu tylu samotnych ludzi, toczonych przez chorobę, pokonanych przez nią i złamanych przez świat, do którego zaprowadziła ich choroba. Albowiem choroba jest objawieniem zbyt wielkim dla tych wszystkich ludzi, którzy oczekiwali od życia zbyt niewiele, by pojąć ją jako coś innego niż katastrofę. Tak niewielu ludzi zasługuje na bycie chorym, że absolutnym bezsensem jest to, że tylu z nich cierpi. Choroba wymaga takiego samego przygotowania jak życie. Jej nieracjonalność polega właśnie na tym, że zaskakuje nas, nim ukończymy nasze kształcenie, kiedy nie jesteśmy wystarczająco dojrzali, by być wielkimi w chorobie.