kiego, co straciła jej rodzina, z powodu ojca I dziadków zmarłych na wygnaniu, z powodu własnej bliskiej śmierci na wygnaniu (na wygnaniu, którego nigdy dotąd tak boleśnie nie odczuwała), z powodu całej zrujnowanej przez Castro Kuby rodu Castillo, z powodu wszystkiego, co bała się utracić - cały ten ciężar przytłoczył moje ramiona, a Consuela na co najmniej pięć minut popadła w szaleństwo. Na moich oczach zeksternalizował się przemożny, organiczny lęk jej ciała.
-Co się dzieje, Consuelo?Jak mogę ci pomóc? Powiedz, zrobię wszystko. Co cię tak dręczy?
A oto co mi odpowiedziała, gdy wreszcie mogła przemówić. Oto, ku mojemu zdumieniu, była przyczyna jej największej udręki:
- Zawsze odpowiadałam rodzicom po angielsku. O Boże! Jak strasznie żałuję, że nie rozmawiałam z nim częściej po hiszpańsku.
-Z kim?
- Z ojcem. Uwielbiał, gdy mówiłam na niego „Papi”. A-le szybko z tego wyrosłam. Potem zawsze nazywałam go „Dad”. Musiałam. Postanowiłam być Amerykanką. Nie chciałam odziedziczyć ich smutku.
- Najdroższa Consuelo, to już nie ma znaczenia, jak go nazywałaś. On i tak wiedział, że go kochasz. Wiedział, jak bardzo...
Nic jej jednak nie mogło pocieszyć. Jeszcze nigdy nie słyszałem, aby przemawiała w ten sposób, ani nie widziałem, aby zachowała się tak, jak to miała zrobić za chwilę. W każdym opanowanym, rozsądnym człowieku czai się drugie ja, do szaleństwa przerażone wizją śmierci, jednak dla osoby trzydziestodwuletniej dystans czasowy między Teraz a Wtedy jest na ogół tak ogromny, tak niezmierny, że najwyżej parę razy do roku, a i to zwykle na chwilę,
późną nocą, dochodzi do spotkania z tym drugim ja i doznania szaleństwa, które dla owego drugiego ja jest Chlebem powszednim.
Cóż takiego zrobiła Consuela? Zdjęła czapkę. Zrzuciła czapkę. Przez cały czas chowała głowę pod tym niby-fe-zem, nawet kiedy została całkiem naga, a ja fotografowałem jej piersi. I nagle zerwała go jednym ruchem. Z sylwestrową fantazją zerwała z głowy swój komiczny balowy kapelusik. Najpierw Fidel urządza farsę seksownego pokazu, a potem Consuela demaskuje swoją śmiertelność.
Widok jej głowy bez czapki był porażający. Taka młoda, piękna kobieta, z krótkim, wiotkim, bezbarwnym, bezsensownym puszkiem zamiast włosów — już lepiej byłoby ujrzeć ją łysą, ogoloną do skóry, niż z tym idiotycznym pierzastym porostem. Nagłe przejście od postrzegania drugiej osoby po dawnemu — jako podobnej nam istoty żywej — do świadomości znaku, jakim dla mnie była jej skąpo opierzona łysina, że osoba ta bliska jest śmierci, że umiera, wywołało we mnie nie tylko szok, ale i poczucie zdrady. Zdrady Consueli za to, że zbyt szybko zasymilowałem szok i dokonałem trzeźwej kalkulacji. Nastał dla nas obojga traumatyczny moment przemiany, która pozwala odkryć, że oczekiwania drugiej osoby nie mogą już być podobne do naszych, bo choćbyśmy zachowywali się jak naj-właściwiej, ta osoba odejdzie przed nami — nawet grubo przed nami, o ile dopisze nam szczęście.
Samo w sobie. Jawiło się przede mną. Z całą grozą emanującą z tej bezwłosej głowy. Głowy Consueli. Całowałem ją bez końca. Cóż innego miałem robić? Trucizna chemioterapii. Spustoszenie, jakie wywołała w jej ciele. W jej u-myśle. Ona ma trzydzieści dwa lata, a czuje się już wydziedziczona ze wszystkiego, każde doświadczenie przeżywa jako ostatnie. A jeśli tak jest w istocie? A jeśli...