26
gdy czytała, był gorący i pełen jada Umiałem już wtedy słuchać jej poezji i sły-jrzeć wizytko dość wyraźnie, nie spóźniając się zbytnio z rozumieniem i bez większego poczucia obcości Byłem wstrząśnięty. Przy pierwszym słuchaniu utwory te sprawiały wrażenie nie tyle poezji, co napaści i zajadłej walki A ponieważ wiedziałem już to i owo o jej życiu, nic sposób było udawać, że nic wiem. w jakim stopniu opowiadały o niej samej. Ale jakikolwiek mój komentarz na ten temat sugerowałby, że są literacko nieudane — a z pewnością nie były. lak zawsze. moja obrona polegała na krytykowaniu detali. Oto jeden, na który uwziąłem się szczególnie:
Panowie, panie
To moje kolana
To dłonie.
Być może wyglądam jak szkielet.
Być może przybyłam z Japonii...
— Dlaczego ,jz Japonii”? — zacząłem się czepiać. — Tak bardzo potrzebny ci ten rym0 A może szukasz łatwego efektu, wciągając w to ofiary bomby atomowej? Jeśli chcesz używać tak ostrych materiałów, to musisz to rozegrać spokojnie...
Ona gwałtownie broniła swojego pomysłu, ale później, kiedy wiersz opublikowano po jej śmierci, ów wers zniknął. I myślę, że źle się stało: ten rym rzeczywiście był potrzebny. Ton wiersza jest wystarczająco opanowany, żeby wytrzymać tę aluzję, istotnie niezbyt na temat; moja wstępna gwałtowna reakcja na brutalność tej linijki była przedwczesna, gdyż nie zdążyłem jeszcze w niej dostrzec swoistej elegancji.
W tym czasie obraz Sylvii, jaki wyłaniał się z jej wierszy, wciąż jeszcze nijak nie pasował do jej osoby. W jej towarzyskich obyczajach nie było śladu owej desperacji i bezlitosnego niszczycielstwa, obecnych w poezji. Nadal była bezwstydnie pogodna i pełna energii: zajęta dziećmi i pasieką w Devon, zajęta poszukiwaniem mieszkania w Londynie, zajęta czytaniem recenzji ze Szklanego klosza, zajęta przepisywaniem wierszy i wysyłaniem ich do niechętnych z reguły wydawców (tuż przed śmiercią posłała garść swoich najlepszych utworów, które dziś już w większości uchodzą za klasyczne, do jednego z ogólnokrajowych tygodników brytyjskich — ani jednego z nich nie przyjęto). Ponownie zaczęła też ćwiczyć jazdę konną; nauczyła się jeździć na potężnym ogierze imieniem Ariel i była tą nową przygodą zachwycona.
Po odczytaniu wierszy, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na czerwonej podłodze, opowiadała swoim dźwięcznym, nosowym, typowym dla Nowej Anglii głosem o jeździe konnej. W podobny sposób — może dlatego, że ja także należałem do klubu — mówiła o samobójstwie: o swojej próbie sprzed dziesięciu lat, która z pewnością niemało zaprzątała jej myśli, kiedy robiła korektę swojej po-
wieści, oraz o niedawnym wypadku samochodowym. Tak naprawdę nie był to wypadek: Sytńa zjechała z azoty celowo, i poważnym zamiarem pozbawienia się tycia. Ale nie zginęła i wszystko to naletalo jut do przeszłości. Dlatego też jestem przekonany, te w cym czasie nie myślała o samobójstwie Przeciwnie — właśnie dlatego, że miała je jut za sobą, mogła o nim pisać tak swobodnie. Tamta kraksa była śmiercią, którą udało się Syłvii przeżyć — śmiercią, którą, jak potem ironizowała, los kazał jej przeżywać co dziesięć lat.
Znowu to zrołnfamT Raz na dziesięć lat Udaje mi się to.
Istny chodzący cud...
Mam ledwie trzydzieści lat I niczym kot. muszę umierać dziewięć razy.
To była Śmierć Numer Trzy . ..
W prawdziwym tyciu, tak jak i w wierszu, nie było w jej głosie ani histerii, ani błagań o zrozumienie. Mówiła o samobójstwie tym samym tonem, co o każdej innej niebezpiecznej, a przy tym kuszącej czynności: w sposób namiętny, wręcz dziki, ale bez współczucia dla samej siebie. Było to doświadczenie tego samego rodzaju, co jazda na Arielu czy ujeżdżanie wierzgającego konia — robiła to podczas studiów w Cambridge — albo też zjeżdżanie po niebezpiecznym stoku bez większych umiejętności narciarskich — również autentyczne zdarzenie z jej życia, a przy tym jeden z najlepszych fragmentów Szklanego klosza. Krótko mówiąc, samobójstwo nie było dla Sylvii skokiem ku śmierci ani chęcią „odejścia bez bólu o północnej godzinie” — było natomiast czymś, co czuła w zakończeniach nerwów i z czym musiała się zmagać; rytuałem inicjacyjnym, dzięki któremu mogła żyć życiem w pełni własnym.
Bóg jeden wie, jak mocno zraniła Sylvię w dzieciństwie śmierć ojca ale z biegiem lat wyrobiło się w niej przeświadczenie, że aby stać się dorosłym, trzeba ocaleć. Śmierć była więc dla niej długiem, który co dziesięć lat należało spłacać; po to by pozostać przy życiu jako dojrzała kobieta, matka i poetka Sylvia musiała po kawałku, w magiczny sposób, płacić własnym życiem. Jednakże ów straszliwy dług wiązał się z marzeniem o ponownym spotkaniu z ukochanym ojcem, czy też o odzyskaniu go — toteż był to akt pełen namiętności, w równym stopniu naznaczony miłością, co nienawiścią i rozpaczą Tak więc w dziwnym, budzącym niepokój wierszu Spotkanie pszczelarzy szczegółowy i bez wątpienia prawdziwy opis spotkania pszczelarzy z wioski Sylvii w hrabstwie Devon stopniowo przemienia się w inwokację jakiegoś morderczego rytuału, w którym ona sama ma być składaną w ofierze dziewicą a w świętym gaju czeka na nią trumna. Rzecz staje się może nieco mniej tajemnicza, gdy przypomnimy sobie, że oj-