Łatwiej nam teraz zrozumieć tezę o antyhumani-stycznym charakterze doktryn religijnych: skoro bowiem nie jest obojętne, jaki to człowiek stoi w centrum uwagi danego światopoglądu — czy to będzie człowiek „pełny", wszechstronnie rozwijający swoją własną (zmienną historycznie i społeczną) naturę — to jest rzeczą jasną, że nie może być humanizmem doktryna redukująca istotę człowieka jedynie do jego więzi z zaświatem (Bogiem), doktryna widząca w człowieku tylko jakąś jedną jego stronę — homo religio-sus. Religie bowiem głoszą, iż człowiek bez Boga, a ściślej bez religii, nie jest prawdziwym człowiekiem, lecz zgoła zwierzęciem, że właśnie religijność ma różnić człowieka od zwierząt.
Mimo wszystkich pięknie brzmiących zwrotów, że religia uwzniaśla, że jest ona jedynym gwarantem godności człowieka (przecież człowiek jest „wybranym dziecięciem”, „obrazem i podobieństwem Boga”) — łatwo dostrzec tu całkowicie odmienny obraz. Jeżeli bowiem wszelkiego rodzaju ujednostronnienie wizji człowieka, wszelkie zawężenie jej do jakiegoś jednego tylko aspektu — bez względu na to, czy to będzie dostrzeganie w człowieku tylko istoty biologicznej, czy tylko „zwierzęcia drżącego”, czy też tylko producenta — prowadzi zawsze do konsekwencji anty-humanistycznych (także i w praktyce, jak nas o tym pouczała niejednokrotnie nawet najnowsza historia ludzkości), to również i redukowanie istoty człowieczeństwa do religijności musi być antyhumanizmem.
Niestety — w licznych dotychczasowych dyskusjach nad humanizmem nie zwracano prawie zupełnie uwagi na „negatywny” aspekt problemu: spekulując tylko, czym może być, i postulując, czym być powinien autentyczny humanizm, zapomniano o nie mniej ważnym zagadnieniu, a mianowicie o mechanizmach dehumanizacji. Tymczasem właśnie tego typu badania nad mechanizmem deformacji, ujednostronniania istoty człowieka w danym światopoglądzie — są niezbędne dla zrozumienia tezy, na pierwszy rzut oka szokującej przeciętnego katolika, że doktryny kościelne są czystym antyhumanizmem. Zapytajmy bowiem antropologię katolicką o to, czym jest człowiek bez „hamulca” czy „wędzidła” (często używane przez teologów terminy) wiary? Odpowiedź jest jasna — człowiek staje się wtedy zwierzęciem. Gdyby nie było religii, to — zgodnie z rozumowaniem teologów — ludzkość natychmiast zamieniłaby się w kłębowisko dzikich zwierząt, walczących ze sobą na śmierć i życie o „koryto”, o samice itp.
Przecież konsekwencją „grzechu pierworodnego" (za który nota bene muszą cierpieć wszyscy potomkowie Adama i Ewy, zgodnie z bynajmniej nie humanistyczną zasadą zbiorowej odpowiedzialności) jest ..zepsucie” samej najgłębszej natury ludzkiej; wyniesiony w intencji Stwórcy nad świat zwierząt, człowiek wskutek grzechu pierworodnego stale ciąży „ku dołowi”. Nic tedy dziwnego, że Kościół opętany jest obsesją „antybiologiczną” — wietrząc wszędzie grzechy nieczystości, obżarstwa itp. przejawy „bestii ludzkiej". Owe szlachetne na pierwszy rzut oka — intencje podniesienia człowieka z „rynsztoka kosmicznego" mają jednak swoje mniej szlachetne konsekwencje praktyczne. W imię bowiem walki ze „zwierzęciem w człowieku” dokonywano wielokroć uczynków zwierzęcych, jak mordowanie „niewiernych” w czasie krucjat (kierowanych przecież często i przeciw chrześcijanom, np. przeciw albigensom łub krzyżaków przeciwko Polakom), czy średniowieczne (i nie tylko!) pogromy Żydów; w imię zaś walki o „nieśmiertelną duszą” do-