biegające z doliny. To mieszkańcy wioski wracali z polowania i po pięciu minutach — w tak krótkim czasie zrobiło się już całkiem ciemno — nadeszła stara Nangoli z synami: Loronem, Lodeą i Pedo, oraz z córką imieniem Niangorok i jej mężem Teko. To właśnie Pedo i jego żona mieszkali na razie za ogrodzeniem, przybyli bowiem dopiero przed dwoma dniami i jeszcze nie przesunęli go tak, żeby znaleźć się wewnątrz wioski. Pedo wrócił z drugiego krańca Sudanu, gdzie był w odwiedzinach u krewnych żony, należącej do plemienia Topotów. Słyszeli nas prawdopodobnie dużo wcześniej niż my ich i przywitali serdecznie, nie zdradzając śladu zaniepokojenia z powodu naszej obecności i swobody, z jaką się u nich rozgościliśmy. Za nimi nadeszły kobiety i dzieci z rodziny Lorona oraz Pedo, niosąc mięso i jagody zdobyte w ciągu dnia. Nie było tu głodu; już po chwili w każdej kuchni płonął ogień pod naczyniem z jadłem. Dano mi do spróbowania kilka różnych potraw, ale z przyzwyczajenia miałem przy sobie własne zapasy. Później usiedliśmy wokół ognia i rozmawialiśmy do późna w nocy — to był zupełnie inny świat. Nikt nie zdradzał zainteresowania tym, co się dzieje w Pirre, zachowywano się tak, jakby nic się nie zmieniło i wszystko szło normalnym trybem.
Nie było żadnych rozmów na temat: „O ile tu jest lepiej niż tam”, rozmawiano po prostu o ostatnim polowaniu, o tym, jak Pedo uratował sytuację, kiedy Loron okazał się jeszcze mniej zręczny niż zwykle i przewrócił kołczan ze strzałami. Do kołczanów przymocowywano zwykle zaostrzone patyki, na których można je było w każdej chwili wbić w ziemię tak, aby mieć strzały pod ręką, a jednocześnie nie krępować sobie ruchów. Ale Loron nie nadawał się na myśliwego, był marzycielem. Bardzo lubił strugać różne przedmioty z drewna i robił najlepsze karace, czyli małe pod-główki, używane również do siedzenia. Leżał teraz na ziemi przy ognisku, wsparty policzkiem o swój karać, a matka dobrotliwie z niego pokpiwała. Jego żona, Kinimei, która w Pirre rzadko kiedy się do niego odzywała, podała mu miskę świeżo przyrządzonych jagód zmieszanych z innymi owocami. Wszystko to sprawiało na mnie wrażenie raczej złego snu niż fantazji, bo w zestawieniu z tym, co tu widziałem, tym straszniejsza wydawała się rzeczywistość Pirre. A przecież Pirre istniało naprawdę. Byłem pewien, że Nangoli i jej rodzina zabawiają się moim kosztem i lada chwila przeistoczą się znów w takich Ików, jakich znałem. Ale nie — rozmawialiśmy i ucinaliśmy drzemki, a kiedy kobiety i dzieci poszły spać do chat, my wszyscy zostaliśmy i ułożyliśmy się do snu przy ognisku. Lodżieri mówił coś przez sen, Atum chrapał, Loron, zamyślony, siedział z kolanami pod brodą, wpatrując się w ogień, a oczy jego miały normalny, ludzki wyraz.
Odszedłem nazajutrz, zanim czar prysł. Chciałem jeszcze zwiedzić inną dolinę, gdzie — jak sądziłem — również mogą mieszkać jacyś Ikowie, chociaż gotowość Atuma do powrotu tą drogą utwierdziła mnie w przekonaniu, że nikogo tam nie znajdziemy, i rzeczywiście nie znaleźliśmy. Posuwaliśmy się wzdłuż ściany przełomu, aż do najwyższego punktu, w którym stykał się z górą Lomil. Potem urwistym zboczem zaczęliśmy się spuszczać na dół, do doliny Nauriendoket. Miałem na nogach trampki i podczas dwóch godzin ustawicznego zsuwania się w dół moje stopy były nachylone pod takim kątem, że dużymi palcami wypychałem cały czas gumowe czubki butów. Czułem każdy mięsień, nie zwracałem więc uwagi na ból w nogach, dopóki na dnie doliny nie zdjąłem butów, żeby dać nogom odpocząć. Paznokcie dużych palców zaczynały już czernieć, a pozostałe palce były czerwone i spuchnięte. Pewną pociechę czerpałem z faktu, że Atum też kulał.
Nauriendoket była to niewielka dolina, która miała swój początek w Kenii i, podobnie jak Czakolotam, stanowiła dogodne przejście dla Turkanów. Jednakże w miarę wznoszenia się w kierunku Kidepo dolina zamieniła się w wąski kanion o pionowych ścianach, z nawisami skalnymi i sterczącymi z nich głazami. Kamienie pokrywające dno kanionu świadczyły wyraźnie o tym, że głazy od czasu do czasu spadają, i chociaż powinienem był cieszyć się z cienia, jaki dawały. widok ich działał na mnie deprymująco. Atum i Lodżieri również czuli się nieswojo, mówili, że nawet Turkanie rzadko korzystają z tego przejścia. Poczułem ulgę, kiedy po kilku kilometrach wyszliśmy z kanionu i ujrzałem przed sobą rozległą przestrzeń Kidepo, a na niej charakterystyczne, stożkowate wzgórza sterczące nad równiną, niby pyszczki ryb wysuwające się nad powierzchnię morza. Wprost przed nami wznosiło się wzgórze Koczokomoro, a za nim bardziej jeszcze imponujące wzgórze Napuwapefh. Obeszliśmy podnóże Koczokomoro, minęliśmy wejście do doliny Czakolotam
175