w prezencie trochę cukru — był to mój własny, skradziony wcześniej cukier — po prostu po to, żeby nie mieć wobec mnie żadnych długów, i oddała mi klucze. Kiedy Atum wrócił nazajutrz wieczorem i zobaczył, że dobrano się do jego kufra, wpadł w szał. Natychmiast oskarżył o to córkę, co w każdym razie świadczyło o pewnej znajomości charakterów członków rodziny. Groził, że wezwie policję i każe ją zamknąć do więzienia, dopóki nie spytałem go, skąd miał ten cukier, który mu ukradziono, skoro do chwili, kiedy ktoś wszedł do mnie przez dach, utrzymywał, że nie ma go ani szczypty. Wtedy Atum spuścił z tonu i wycofał się mówiąc, że ludzie, którzy mają za dużo kluczy, są niebezpieczni.
Prawdopodobnie w rewanżu za to właśnie Atum tak wszystko urządził, żebym zbudziwszy się pewnego ranka stwierdził, iż wioska jest pusta. Zostało to doskonale zorganizowane i dotychczas nie wiem, jak Atum tego dokonał, ale na pewno nie stało się to przypadkiem. Popełniłem błąd podkreślając, jak2baj:dzo mi zależy, żeby iść z nimi, kiedy wyjdą z wiosek na poszukiwanie dang, czyli termitów. Nie czyniono przedtem żadnych specjalnych przygotowań, ale wielu ludzi sporządzało tangau, sieci, które ustawiano wokół kopców i nad nimi, żeby termity miały tylko jedną drogę ucieczki i dawały się łatwo złapać w specjalną torbę^ Wymaga to współpracy przynajmniej dwojga albo trojga ludzi i zwykle zajmują się tym członkowie poszczególnych rodzin, gdyż kopce termitów, w przeciwieństwie do ziemi czy terenów łowieckich, stanowią własność prywatną. Tak czy inaczej, w oznaczonym dniu obudziłem się z uczuciem, że jest dziwnie cicho, i stwierdziłem, że wszyscy sprawni fizycznie mieszkańcy odeszli w góry. Ci nieliczni, co zostali, udawali, że o niczym nie wiedzą, i nie chcieli nigdzie ze mną iść twierdząc, że niektóre kopce są oddalone o kilka dni marszu, a poza tym nie wiadomo, gdzie kogo szukać. Minęły trzy dni, zanim wrócili pierwsi mieszkańcy, Atum zaś pokazał się dopiero po tygodniu. Był jak zwykle czarujący i powiedział, że na pewno nie miałbym ochoty iść z nimi aż tak daleko, toteż nic mi nie mówili, bo nie chcieli mnie bez potrzeby niepokoić. Wyruszyli w środku nocy.
W miarę jak głód stawał się coraz dotkliwszy, tylko młodym wystarczało sił, żeby oddalać się od wioski. Kiedy inni umierali z głodu, młodzi wciąż byli stosunkowo czynni. W Kasile zaczęto wydawać racje żywnościowe dla głodujących, po które ruszyli ci, co mogli, zostawiając innych własnemu losowi. Kiedy wrócili, różnica między nimi a tymi, co /ostali w wiosce, była różnicą między życiem a śmiercią. W tym czasie ludzie nie siadywali już na di, najstarsi i najmłodsi po prostu leżeli, nic już od życia nie oczekując. Młodzież natomiast była bardzo zajęta, bo korzystanie z pomocy dla głodujących zajmowało moc czasu i podobnie jak polowanie wymagało sprytu i dobrej organizacji. Kiedy racji nie wydawano, ludzie mający dość sił wybierali się na poszukiwanie żywności wysoko w góry albo do doliny Kidepo.
Każda wioska była miejscem należącym do umierających i zmarłych, a różnica między nimi była niewielka. Ludzie nie chodzili, lecz czołgali się, zwłaszcza dzieci i starcy. Robili to w ten sposób, że z kucania przenosili ciężar ciała na ręce i ruchem wahadłowym przesuwali się kilka centymetrów' do przodu, po czym znów opadali na ziemię. Po przebyciu kilku metrów niektórzy kładli się, żeby odpocząć, ale większość nie była pewna, czy zdoła znów się podnieść, toteż nie zmieniała pozycji, dopóki nie osiągnęła celu. Najbardziej właśnie intrygował mnie ów cel, gdyż w rzeczywistości te na wpół żywTe istoty, z których została sama skóra i kości, nie zmierzały donikąd, po prostu ludzie chcieli być wśród innych ludzi i zatrzymywali się, gdy tylko ich znaleźli^ Był to prawdopodobnie najważniejszy przejaw instynktu społecznego, jaki miałem sposobność zaobserwować wśród IkówfiPo prostu zbierali się rano i pozostawali razem do późnego-pbpołudnia. Nie rozmawiali ze sobą, nic wspólnie nie robili, byli tylko razem, i to im wystarczało. Skóra zwisała im z kości — zwłaszcza przy stawach — takimi pomarszczonymi fałdami, że gdy się podnosili z ziemi, fałdy, które niegdyś były pośladkami, obijały się o nogi. Miejscami skóra była napięta i pokryta czerwonymi plamami, ludzie ci sprawiali wrażenie wędzonych trupów. Fakt, że te trupy poruszały się i uśmiechały, nie ułatwiał bynajmniej z nimi współżycia.
Pewnego popołudnia, kiedy w chwili słabości próbowałem kilku z nich nakarmić, wrócili z Kasile, śmiejąc się i pokrzykując, pierwsi młodzi ludzie. Jeden z młodzieńców niósł połowę złamanej dzidy, gdyż ostrze i kawał drzewca zostały w boku bawołu, który ich po drodze zaatakował. Idące z tyłu dzieci wysłano natychmiast po wodę; były to starsze dzieci, już u progu dojrzałości, stanowiło więc to jeszcze jedną pozbawioną sensu niezgodność z zasadami, że
181