to (Miłosz) było głębsze i trudniejsze — towarzyszy mi po dziś dzień, wraz z narastającymi po wojnie zbiorami: Ocalenie, Światło dzienne, Traktat poetycki. Wielkość Miłosza to w gruncie rzeczy kilkadziesiąt wspaniałych wierszy; mam z nich ułożony swoisty panteon, podzielony przy tym na dwie kategorie: wiersze formalnie trudne, jakby wyrąbane w monumentalnym kamieniu i wiersze potoczyste, rytmiczne, rozmyślnie, wyrafinowanie „katarynkowe”, jak „Walc”, „Traktat moralny”, „Toast”.
Wtedy, w 1938, gdy przełykałem Trzy zimy, najbardziej zaimponowały mi „Bramy arsenału”: to był właśnie wiersz trudny, nie wpadający w ucho, nie sposób się było z nim spoufalić ani nauczyć na pamięć, tak jak szybko nauczyłem się „Kołysanki” czy „Dialogu” lub „Wieczorem wiatr...”. Wobec czego uznałem „Bramy” za wiersz awangardowy. Łechtało to moją próżność, że wiersz jest zawiły, nie bardzo go rozumiem, ale szalenie lubię czytać, bo wciąż odkrywam w nim coś nowego. I tak się dzieje po dziś dzień, jakby się odwiedzało jakieś monumentalne ruiny, gdzie wśród rozbitych posągów, odłamków luster i obrazów odkrywa się, przeczuwa zarysy, szkice, wizjonerskie fragmenty ludzkiego uniwersum. Po dziś dzień myślę, że to najbardziej „nowoczesny” wiersz Miłosza (wiem, że poeta nie lubi tego określenia, o czym dalej), najmniej w nim płynnej, poetyckiej akcji, jest rozmyślnie porozbijany, potrzaskany, ale z tego wizjonerskiego kalejdoskopu obrazów wyłania się z jednej strony mnogość odczuwań i postrzegań, jakże sensualna i obfita, z drugiej zaś - jednolity ton, nastrój, klimat spajający rozbitą wizję w jeden, ponadczasowy osąd - zarazem zatomizowany, a jakimś misternym choć żywiołowym sposobem - całościowy. „Światopogląd którego nie dałoby się wyrazić inaczej” — powiedział Julian Przyboś.
Światopogląd grozy: monumentalny i wieloraki, zmysłowo postrzegany obraz świata, przeciwstawiający się wszechgrożącej nicości, bogactwo piękna zawieszonego nad przepaścią owej nicości, groza zatraty i okrucieństwa, oto dla mnie istota Miłoszowej wizji bytu i świata: to nie „katastrofista”, jak kiedyś mówiono, to piewca lęku zagłady, który to lęk przepaja każdą jego najbardziej choćby barwnie i subtelnie smakowaną urodę świata, najserdeczniejsze asocjacje i klimaty dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego, rozpiętego między dwoma duchowymi lecz i geograficznymi wręcz strefami dzisiejszego globu. Przed tym strachem, przed dzwoniącą wciąż w uszach zapowiedzią zatraty nic ma bowiem ucieczki w najbardziej choćby harmonijną sferę wspomnień czy zmysłów. Rozpacz bez wyjścia zademonstrowana jest dobitnie w przerażająco skondensowanym wierszu „Obłoki”, lecz w gruncie rzeczy groza złudy i przemijania przenika wszystkie ulubione moje utwory Miłosza, jak „Kołysanka”, „Obłoki”, „Walc”, „Campo di Fiori”, „Kawiarnia”, „Przedmieście”, „W Warszawie”, „Traktat moralny”, „Ballada”, „Toast”.
A „Bramy arsenału”? Tam może najmniej czystej trwogi, bo wizja rozbitej monumentalności świata ma swoją posągowość, budzi jakiś podziw. To jednak napisane w młodości: choć przez „katastrofistę”, ale jeszcze przed katastrofą...
Miłosz zatem to dla mnie poeta lęku, fascynujący niewiarą, pesymizmem, wynikłym z przenikającego go do szpiku kości poczucia kruchości, polotno-ści wszelkich światów: duchowych czy materialnych. Wierzę w autentyczność jego grozy, nie wierzę za to w jego pociechy. Ani w pociechy świeckie, rozsądnie i lewicowo „humanistyczne”, ani w podpory religijne, w mistycyzmy, Swedenborgi, ziemie Ulro. A przekłady starotestamentowe? To poetycko językowy kostium, maska duszy — trzeba przecież coś robić na tym świecie. „Pan się religijnie bałamuci, Pan to przecież jutro zrzuci...”
Ale nie rozwijajmy tego tematu, jeszcze mnie gotów ukamienować autor, a z nim jego wydawcy przekładów biblijnych, paryscy ojcowie pallotyni. Wróćmy więc do garstki wspomnień.
W czasie warszawskiej okupacji zbliżyłem się z Miłoszem i dużo mu zawdzięczam przy moich prymicjach literackich - stał się między innymi pilotem mojego Sprzysiężenia, które zalecił okupacyjnemu milionerowi Władysławowi Ryńcy. Wiele ciepła i zrozumienia zawdzięczałem jemu i Jance, jego późniejszej żonie. Ją znałem od dawna, znacznie dawniej niż Czesława. A najczęściej spotykaliśmy się w Kuchni Literatów przy ulicy Foksal (Pie-rackiego), gdzie znowuż pracowała moja przyszła żona.
Ta „kuchnia” to było dziwne miejsce: stołówka dla pozbawionych pracy, częstokroć zagłodzonych pisarzy w lokalu dawnego PEN-Clubu, gdzie w przedpokoju, w ogromnych bibliotecznych szafach drzemały pięknie oprawne przekłady polskiej literatury na różne języki, było tam między innymi Quo vadis po ... japońsku. Potem wywieźli wszystko Niemcy czy też spłonęło podczas Powstania.
Kuchnia działała pod protektoratem jedynej dopuszczonej wówczas organizacji charytatywnej RGO (Rady Głównej Opiekuńczej), firmowali ją panowie Goetel, Nowaczyński i Zyglarski. A któż tam bywał? Przy skromnych lecz tanich zupach i daniach spotykały się dawne Pegazy, rozproszony wojną świat literatury, jakby odchodząca historia polskiej myśli chroniła się tu na trochę w złudne ciepełko, pod mizerną latarnię bladego światła, zawieszoną wśród ciemności Narodowej Nocy. Spotykały się tutaj epoki i pokolenia, bywał Karol Irzykowski i Adolf Nowaczyński, Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska i Stanisław Stępowski, odwieczny dyrektor krakowskich teatrów, długobrody Teofil Trzeciński i nagle objawione siwowłose widmo zapomnianego młodopolskiego poety Wincentego Korab-Brzozowskiego, czy osobliwa autorka metampsychiczno-sensacyjnych dreszczowców - pani Maria
73