który niegdyś symbolizowała fajeczka I fotel bujany, chociaż nadal bunt przeciwko zegarowi biologicznemu odbierany jest przez społeczeństwo jako lekki afront. Dobrze wiem, że nie mogę liczyć na nobliwy szacunek innych dorosłych. Cóż jednak poradzę na to, że, wedle mojego własnego rozeznania, nic, ale to nic w człowieku nie ulega uśpieniu, choćby był nie wiem jak stary?
Po tamtym wirtualnym ukąszeniu zaczęła odwiedzać mnie bardzo swobodnie. To już nie były wieczorne randki zakończone łóżkiem, odkąd uświadomiła sobie, jak niewiele jej trzeba do utraty kontroli. Teraz dzwoniła i pytała: „Mogę wpaść na parę godzin?”, wiedząc, że nigdy nie odmówię, wiedząc, że za każdym razem, jeśli chce usłyszeć ode mnie: Jest na co popatrzeć”, jakby była dziełem Picassa, wystarczy, że rozbierze się i stanie bez ruchu. Ja, jej wykładowca z kursu Krytyki Stosowanej, pięknoduch z porannych niedzielnych audycji rozgłośni PBS, najwyższa wyrocznia nowojorskiej telewizji w kwestiach teatru, muzyki i lektury - ja proklamowałem ją wybitnym dziełem sztuki, obdarzonym całą magią wielkiego dzieła sztuki. Nie artystką, ale sztuką samą w sobie. Nie musiała niczego rozumieć ani nie rozumieć - miała tylko być, na widoku, a zrozumienie jej wielkości płynęło ode mnie. Nie żądało się od niej, tak jak nie żąda się tego od koncertu skrzypcowego czy księżyca, aby miała jakiekolwiek pojęcie o sobie. Od tego byłem ja: ja stanowiłem samowiedzę Consueli. Ja byłem kotem obserwującym złotą rybkę. Tyle że to ta złota rybka miała zęby.
Ta zazdrość. Ta trucizna. W dodatku niczym niesprowo-kowana. Zazdrość, nawet gdy ona oświadcza mi, że idzie na łyżwy ze swoim osiemnastoletnim bratem. Czy to on
będzie tym, który mi ją skradnie? W takich obsesyjnych romansach człowiek całkiem zatraca pewność siebie, zwłaszcza gdy namiętności sięgają szczytu, a dziewczyna jest trzy razy młodsza. Jestem więc niespokojny, dopóki nie porozmawiam z nią codziennie przez telefon, a po rozmowie niepokój opada mnie na nowo. Dawniej sam bezwzględnie pozbywałem się kobiet, które domagały się regularnych telefonów, ot, tak sobie - teraz sam żądam tego obyczaju od Consueli: codziennego meldowania się przez telefon. Czemu ja w każdej rozmowie prawię jej komplementy? Czemu nie przestanę jej powtarzać, jaka jest doskonała? Czemu wciąż mam poczucie, że mówię tej dziewczynie nie to, co trzeba? Nie umiem wyobrazić sobie, jakie ona ma o mnie wyobrażenie - jakie ma wyobrażenie o czymkolwiek - i właśnie z tego pomieszania plotę brednie, które mnie samemu brzmią fałszywie i pretensjonalnie; dlatego zawsze odkładam słuchawkę z poczuciem skrytego żalu do Consueli. Gdy jednak mija jakże rzadki dzień, w którym zdołałem zmusić się, by do niej nie przemówić, nie zadzwonić, nie uraczyć jej komplementem, nie zabrzmieć fałszywie, nie mieć żalu o to, co nieświadomie mi wyrządza -wtedy jest jeszcze gorzej. Nie mogę przestać robić tego, co robię, a wszystko, co robię, zostawia mi niesmak. Przy tej dziewczynie tracę poczucie autorytetu, niezbędne mi dla zachowania równowagi psychicznej, a przecież ona przychodzi do mnie właśnie z racji tegoż autorytetu.
Podczas nocy, których nie spędza ze mną, torturuję się myślami, gdzie może teraz być i co porabia. A nawet gdy po wieczorze u mnie wraca do domu, nie mogę spać. Bycie z nią to doświadczenie zbyt silne. Siadam na łóżku w środku nocy i krzyczę: „Consuelo Castillo, zostaw mnie w spokoju!" Dość tego, powtarzam sobie. Wstań, zmień pościel, weź drugi prysznic, pozbądź się jej zapachu, a potem jej