d z ą c y m słońcem, co zostawia po sobie smugi dziwnie pięknych świalci i resztki dogasającej tęczy.
Dożywała ona swoich dni w polszczyźnie wileńskiej, w pieśniach białoruskich, w przysłowiach litewskich, trwała jeszcze w ginącym obyczaju, w wybujałych chorobliwie charakterach, w powolnej i gęstej dobroci ludzkiej. Odchodziła w niepamięć przez krajobraz pełen szalonych kwiatów, słodkich zapachów ziół, budzących tajemniczą grozę borów. Odchodziła w niezrozumiałą i zapominaną co dzień dawność przez sadzawki rzewnego smutku, przez jeziora melancholii, przez meandryczne rzeki przeczuć.
Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach? Jacy byli ludzie modlący się do Jehowy i do prawosławnego Boga, lękający się Dewajtisa i Perunas, Czorta i Lucyfera, Zaduszek i Sądnego Dnia? Jacy byli ci potomkowie Th tarów, Polaków, Żydów, Litwinów, Białorusinów, Karaimów i wszystkich innych ludzi, których prześladowania, krzywda, nieszczęścia zagnały w północne puszcze i rojsty?
Rozbiegli się po świecie. Żyją samotnie w pojedynkę. Zapomnieli mowy, która była mową kilku języków. I tylko czasem zaskuczy w cudzym mieście śród obcych liter jesienny wiatr litewski i błyśnie raptem złe dobro albo dobre zło w mieszczańskiej głuszy, i odezwie się czasem w sercu normalność jakaś duszna i wabiąca nienormalność.
Umiera ziemia guślarzy i wróżbitów, umiera ziemia proroków i mes-jaszy, co już nie zdążyli zbawić świata. W tym wiecznym pochodzie zwycięskiej cywilizacji w niewiadomą przyszłość zdeptano łąki, spalono bory, otruto embriony geniuszu.
Kochajmy tyle Litwy, ile jej zostało”.1’
To już efekt końcowy i ostateczny zderzenia. Dotyczy jednak rzeczywistości, a nie literatury. Tymczasem wróćmy jeszcze do tej ostatniej, ściślej: do dramatycznych przygód czasu (czasów) w „literaturze kresowej” i jego charakteru.
W konsekwencji zderzenia czas, z jakim mamy do czynienia w „literaturze kresowej”, staje się pełen sprzeczności i napięć. Nawet oazy spokoju, takie jak w Sofiówce, Panu Tadeuszu, Beniowskim czy (Iwaszkiewicza) Księżyc wschodzi, mają „drugie dno" — niespokojne i dramatyczne. Pod pozorami idyllicznego spokoju czai się niebezpieczeństwo: w głębi coś ustawicznie wrze i kipi. To czas, który może lada chwila wybuchnąć (co udało się
T. Konwicki Kronika wypadków miłosnych. Warszawa 1991, s. 124-125.
uchwycić np. Iwaszkiewiczowi, Miłoszowi, Konwickiemu, acz nie widać ani w Żywocie człowieka poczciwego Reja, ani — gdyby nie pieśń ostatnia Halcydis — w Roksolankach S. Zimorowica). Nie jest on zamknięty, izolujący, skoro wszystko pootwierane na przestrzał, okna wyrwane z futrynami, drzwi ledwie trzymając się zawiasów trzaskają na wietrze, ale też nie całkiem otwarty. Nawet podczas gwałtownego ataku tajfunu pozostawały niegdyś spore tereny, gdzie można było przeczekać w miarę bezpiecznie: puszcze, Mota, góry. Stopniowo terytoria te kurczyły się do coraz mniejszych enklaw (por. F. Czamyszewicza Nadberezyńcy czy T. Konwickiego Rojsty). Czy można jednak mówić o zupełnym otwarciu, jeżeli nigdy do końca nie mogło być ono, otwarcie, zaakceptowane, ponieważ najczęściej przynosiło do? Czas kresowy „realny” nosi w sobie konflikt czasów, w który została wpisana walka dobra ze złem, bezpieczeństwa z grozą, szczęścia z nieszczęściem. Jest rzeczą zastanawiającą, jak dalece Historia, która w innych częściach Europy potrafiła być nie tylko wilkiem, lecz także barankiem, tutaj miała do zaoferowania zawsze jedno i to samo: okrucieństwo. Otwarcie, niezależnie od wszystkich obietnic i atrakcji, zwykle więc kojarzyło się tutaj z niebezpieczeństwem. Czas „zamknięty” irytował niecierpliwych, ambitnych „postępowiczów”, śniących o „nowoczesności”, „skoku cywilizacyjnym”, ale tworzył poczucie bezpieczeństwa, trwałości i ładu. Dlatego, jak dowiadujemy się z epilogu Na wysokiej połoninie, dziedzic z Krzyworówni, Stanisław, mimo iż miał stały kontakt ze „światem” i doskonały wgląd w czas „historyczny”, europejski, wolał góry i życie wśród Hucułów, w „ciszy i braku zdarzeń”.20 Twierdził, że stwarza mu to dogodną pozycję obserwacyjną: „Siedzę tu jak w loży górskiej. Stąd wielkie widowisko widzę. Widzę świat. Nawet gazety czytam spokojnie”.21 Takie przypadki umiejętnego zharmonizowania obu — a jeszcze lepiej: wielu — perspektyw czasowych dawały znakomite rezultaty, ale
20 S. Vincenz Na wysokiej potomnie. Pasmo III: Barwinkowy wianek. Epilog, s. 485.
21 limie, s. 484.
25