62
zatelefonuje do Drohobycza i dowie się, że to wszystko nieprawda. Ale on zatelefonował do polskiego Komitetu, żeby przyjechali i zabrali dwóch chłopców. I napisał na maszynie takie zaświadczenie, że Jan i Józek Bandrowscy zostają przez „Sicherheitspolizei” oddani pod opiekę polskiego Komitetu. Wiedziałem, że taki papier to jest teraz dla nas najlepszy dokument, lepszy niż lewa metryka, bo jest prawdziwy i wydany przez tych zbójów. Przy tych ostatnich zeznaniach byłem już bardzo zdenerwowany, bo się bałem, żeby Józek czego nie wysypał — jest młodszy ode mnie i cały czas się nim opiekowałem. Ale on dokładnie mówił tylko to, co ja.
Przyjechało auto z Komitetu i zabrali nas do ochronki. Tam były zakonnice. Zaraz powiedziały: dzieci, musicie iść do spowiedzi, bo przychodzicie z tego więzienia i pewnie macie dużo grzechów na sumieniu. No, to był nowy kram. Mnie się jakoś udało wykręcić od tej spowiedzi, ale Józek musiał iść, bo właśnie inne dzieci w jego wieku szły do pierwszej komunii. Poszedł i starał się tak robić, jak inne dzieci i wszystko się udało.
Za kilka tygodni przyszedł jeden gospodarz, który na Nowym Lwowie, na przedmieściu, miał gospodarstwo i szukał zdatnego chłopca do pasania krów. Zaraz ja się zgłosiłem, bo mi było bardzo nudno siedzieć w ochronce i spodobałem się temu gospodarzowi. Potem Józka zabrał inny i tak obaj służyliśmy, ale dość daleko od siebie. Tylko w niedzielę mogliśmy się widzieć. Józkowi nie było tam dobrze i postarałem się, wyszukałem mu inne miejsce, bliżej mnie. U tego gospodarza było dość roboty i ciężkiej. Pasanie krów, to niezła robota, ale nudna. Tam trzeba było jeszcze nawóz ze stajni wyrzucać, kopać, jak było pilno i w ogóle robić wszystko, co potrzebował. Raz tam się zeszli goście i mówili dużo o Żydach, wtedy gospodarz zapytał: — patrzcie na niego, czy on przypadkiem nie Żyd? — On tak się zapytał wcale nie żartem, bo już przedtem mnie zaczepiał, wtedy mu mówiłem, żeby poszedł do Komitetu, tam mu pokażą zaświadczenie. Ale ludzie, co byli wtedy, śmiali się i mówili, że nie może być, a synowa gospodarza, co jej mąż był w kryminalnej policji, powiedziała: — nie bójcie się, jak on już był na gestapo i badali go, to na pewno by go nie wypuścili.
Wreszcie nam się znudziło tak służyć za pastuchów, bo nam kazali coraz więcej i ciężej pracować, chodziliśmy tacy obdarci, żadnych pieniędzy nam nie dawali, tyle co jeść. Poszedłem raz i drugi do wojska niemieckiego, tam zaraz obok stała artyleria przeciwlotnicza. Zaczęliśmy u nich pracować i już do końca, aż nie uciekli, tam byliśmy. Nikt nas nie podejrzewał. Mieliśmy takie wielkie, konopiaste czupryny, myśleli na nas, że my Ukraińcy. W lecie 1944 roku, jak Niemcy uciekli, parę dni wałęsaliśmy się po wsi. Po przyjściu sowieckiej armii znaleźliśmy naszego wuja, lekarza, on się nami opiekował i przywiózł nas do Krakowa.
(Archiwum W.Ż.K.H. w Krakowie, Prot. nr 140)