Wszedłszy na schody, znaleźliśmy się na czymś w rodzaju
szczerbatego tarasu. Widać było stąd delikatny zarys gołębio-
/
szarej Góry Sw. Jerzego z kupką kościanobiałych punkcików (jakaś wioska) na jednym ze zboczy; dym niewidocznego pociągu falował nad jej kolistym podnóżem i nagle zniknął; jeszcze niżej nad gmatwaniną dachów można było dostrzec samotny cyprys, przypominający wilgotny, zakręcony czarny koniuszek pędzla do akwarel; po prawej stronie błyskało morze - szare ze srebrnymi zmarszczkami. Pod naszymi nogami leżał stary zardzewiały klucz, a ze-ściany na wpół zrujnowanego domu, do którego przylegał taras, wciąż zwisały jakieś druty... pomyślałem, że dawniej tętniło tu życie, jakaś rodzina cieszyła się chłodem wieczoru, niezgrabne dzieci przy świetle lampy kolorowały obrazki... Przystanęliśmy tam, jak gdyby czegoś nasłuchując; Nina, która stała trochę wyżej, położyła mi na ramieniu rękę, uśmiechnęła się i ostrożnie, jakby bojąc się zgnieść ten uśmiech, pocałowała mnie w usta. Z nieznośną siłą przeżyłem (tak przynajmniej mi się teraz wydaje) wszystko, co kiedykolwiek było pomiędzy nami, poczynając od podobnego pocałunku; i powiedziałem, zastępując nasze tanie, oficjalne „ty" owym osobliwie pełnym ducha i ekspresji „pani", do którego wzbogacony swoim kręgiem powraca samotny żeglarz opłynąwszy świat:
- A jeśli ja panią kocham?
Nina spojrzała na mnie, powtórzyłem te słowa, chciałem coś dodać... ale przez jej twarz przeleciało coś podobnego do nietoperza - szybki, dziwny, niemal brzydki grymas, i ona, która z całkowitą prostotą wypowiadała najordynarniejsze słowa, zmieszała się; ja także poczułem się niezręcznie...
- Nie, nic, żartowałem - powiedziałem pośpiesznie, lekko obejmując ją w talii.
Nie wiadomo skąd, pojawił się w jej dłoniach suty bukiecik drobnych, ciemnych, bezinteresownie pachnących fiołków i zanim wróciła do męża i samochodu, postaliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę koło kamiennej balustrady, a nasz romans był nawet jeszcze bardziej beznadziejny niż kiedykolwiek przedtem. Ale kamień był ciepły jak ciało i nagłe zrozumiałem to, co widziałem, a czego nie pojmowałem - dlaczego kawałek fołii tak mocno błyskał na bruku, dlaczego odblask kieliszka drżał na obrusie, dlaczego morze migotało: białe niebo nad Fialtą stopniowo i niepostrzeżenie nasyciło się słonecznym blaskiem i teraz całe było przeniknięte słońcem, ta nabrzmiała biała promienność rozszerzała się i rozszerzała, wszystko się w niej rozpuszczało, wszystko nikło, i oto stałem na peronie stacji w Miech ze świeżo kupioną gazetą, gdzie przeczytałem, że żółty samochód, który widziałem pod platanami, rozbił się pod Fialtą: pędząc z pełną szybkością zderzył się czołowo z ciężarówką wjeżdżającego do miasta wędrownego cyrku. Ferdynand i jego przyjaciel, te nietykalne cwaniaczki, te salamandry losu, te bazyliszki fartu wyszli z wypadku z miejscowymi i krótkotrwałymi zadrapaniami łusek, natomiast Nina, choć tak długo i wiernie ich naśladowała, ostatecznie okazała się jednak śmiertelna.
Paryż, 1938