drugiego roku. Stojące tam szałasy, od dłuższego czasu nie używane, rozpadły się, wieżyczki obserwacyjne runęły, a kilka kiełków przywołanych do życia odrobiną deszczu uschło natychmiast, pod palącymi promieniami słońca. Iko-wie do rozpalania ognia używają wdąż dwóch suchych patyków, kręcąc obiema rękami szybko jeden z nich, którego koniec tkwi w nacięciu drugiego, przytrzymywanego stopą. Tarcie w ciągu kilku sekund wywołuje dym i wystarczy trochę suchej huby, żeby ogień strzelił płomieniem do góry. Takich ognisk rozpalano wszędzie sporo i nikt nie starał się ich kontrolować. Niektóre rozprzestrzeniły się na gęsto zalesioną część góry Morungole. Pożar obrócił wszystko w popioły i zniszczył kilkanaście uli, ale nikt się tym nie przejął.
Zbieractwem zajęli się teraz również mężczyźni i podobnie jak kobiety wędrowali po górach albo w dół do doliny Kidepo w poszukiwaniu dzikich owoców i jagód. Wygrzebywali także z ziemi jadalne korzonki, ścinali kwitnącą trawę, młócili i zjadali nasionka. Dążenie do tego, żeby jak najprędzej zjeść zdobyte pożywienie, stawało się często przyczyną dodatkowych cierpień. Widziałem, jak kobiety pośpiesznie młóciły kamieniem trawę na swoich okryciach ze skóry i natychmiast wpychały do ust wymłócone ziarenka, bez zwilżania ich nawet wodą, nie mówiąc już o gotowaniu. Mogło się to skończyć bolesnymi i niebezpiecznymi kurczami żołądka, ale konieczność jedzenia w pośpiechu i ukradkiem, a ponadto stały brak wody były istotnymi czynnikami w życiu codziennym Ików. Dla mieszkańców wszystkich siedmiu wiosek z Pirre najbliższy wodopój był pod świętym drzewem, a i ten czasami zamieniał się w błotnistą, brudną sadzawkę. Wodopój leżący powyżej omijano z obawy przed lampartami. Pozostawał jeszcze jeden, w Wąwozie Pirre wiodącym do Kidepo, i ten ceniono najbardziej, bo miał najlepszą wodę, nie każdy jednak mógł z niego korzystać. Żeby się do niego dostać, trzeba było pokonać kilka wzniesień i spadków terenu, co mnie przyprawiało tylko o za-dyszkę, ale starszego wiekiem łka, mającego o połowę mniej lat ode mnie, mogłoby przyprawić o śmierć. Końcowy etap drogi, stumetrowy spadek w skalistą gardziel, wymagał siły i zręczności, a jeżeli o mnie chodzi, to za pierwszym razem także i odwagi.
Na dnie wąwozu znajdował się otoczony głazami zbiornik wody i poza rozlanymi wokół kałużami woda była w nim stosunkowo czysta. Ponieważ wąwóz był wąski i głęboki, słońce dochodziło tu tylko w południe, najwyżej na godzinę, i można tu było odpocząć w chłodzie. Okazało się, że istnieje milcząca umowa, iż rano kobiety mają zbiornik dla siebie — jeszcze jedna nikła oznaka instynktu społecznego Ików. Schodząc na dół starały się coś zebrać, a jeżeli im się poszczęściło, gotowały i jadły nad wodą. Ale nawet wtedy każda z kobiet kryła się za osobnym głazem i pochylając się nad własnym ogniskiem jadła łapczywie i w odosobnieniu. Największy problem stanowiło to, że bardzo rzadko można było znaleźć równocześnie, czy choćby blisko siebie, żywność i wodę. W okresach dostatku jadła kobiety nosiły wodę i to, co zebrały, do wiosek, gdzie w zagrodach gotowały i jadły, albo — co jednak należało do wyjątków — mężczyzna i kobieta dzielili się pracą, jedno zbierało żywność, drugie szło po wodę. Podczas suszy po wodę trzeba było iść czasem dobrych osiem kilometrów od wioski, a biorąc pod uwagę górzysty i urwisty teren, na taką wyprawę traciło się cały dzień. Przypadki współpracy małżonków, mimo że rzadkie i nigdy nie obejmujące dzieci, były ważne, gdyż podtrzymywały tak niezbędne w małżeństwie zaufanie.
Najczęściej jednak pary małżeńskie rozstawały się rano, a spotykały wieczorem, jeżeli w ogóle się spotykały. Niektórzy odchodzili bardzo daleko i pozostawali poza domem przez całe dnie, a nawet tygodnie w poszukiwaniu przede wszystkim wody, a następnie pożywienia. Wodę można było czasami znaleźć kopiąc w ziemi dół głębokości około pół meti'a. Jeżeli się trafiło na odpowiednie miejsce — a wskazywała je częstokroć siedząca na ziemi gromada motyli — taki dół dawał rano pół kubka wody, a wieczorem drugie pół. Właściciel dołka zakrywał go trawą i szedł na poszukiwanie żywności, a wieczorem wracał, żeby napić się wody. Taka ilość wody nie wystarczała wprawdzie, żeby utrzymać się przy życiu, ale pomagała przetrwać krytyczne chwile. W ten sposób uratowała się od śmierci stara Nangoli. Idąc na przeciwległy kraniec doliny Kidepo, gdzie było więcej żywności i wody, zrobiła trzy takie dołki i przy każdym z nich odpoczywała. Nabrała w ten sposób sił do dalszej drogi. Ale musiała zostawić swojego męża, Amuarkuara. Żadne z nich nie miało dość siły. żeby przynieść wodę z któregoś z wodopojów w Pirre, a ich troje dzieci wraz ze swoimi
117