wszystkim wypreparować wielką nieobecność, chociaż mają apetyt także na zakamuflowaną obecność. Czy się do niej przedostaną? Przez górotwór cudzego - dojdą swego? Odpowie nam postmodernistyczna esencjalistka Cixous:
Prawie cala historia pisarstwa miesza się z histońą myśli, przede wszystkim stanowi jej pewien wynik, obronę i jedno z podstawowych świadectw. Należało ono w całości do tradycji fallocentrycznej. Pisarstwo to fallocentryzm, który przygląda się sobie, rozkoszuje się sobą i napawa się samozadowoleniem1
Jeśli więc ma być kobieta w tym, autobiograficznym, tekście, potrzebna jest jej świadomość celu. Jej podstawy znajdziemy u pisarek modernistycznych, tak jak znajdziemy u nich uporczywe repety-cje z pisma fallocentryzmu. W tekście bowiem tkwi przede wszystkim konwencja, także konwencja erupcji podmiotu kobiecego. Cixous mówi nam, że próżno szukać w przeszłości czegoś, czego przeszłość nie znała. Odrzucając psychoanalizę Freudowsko-Laca-nowską, kwestionujemy także możliwość „upuszczania” okruchów podświadomości w tekst należący do formacji przedemancypacyj-nej. Czy konstruktywistki nie zgodziłyby się z takim stanowiskiem? Ja sama twierdzę, iż poznawanie historii literatury służy nie tyle „odzyskiwaniu tradycji kobiecej”, ile katalogowaniu milczenia. Ma więc znaczenie przestrogi i pokazuje konieczność pisania dzisiaj.
Czy można, wobec tego, dziś napisać coś kobiecym ciałem? Niekonkludywnie, cyrkularnie, fragmentarycznie, macicznie, pre-edypalnie. Lecz przecież te atrybuty „kobiecego pisma”, wymieniane najczęściej i charakteryzujące także intymistykę, są kolejną konstrukcją, apriorycznym wykładnikiem, do którego próbujemy się „dopasować”, tworząc swe kobiece pismo. Będzie nim to, co takim nazwiemy. Nazwiemy w opozycji do poetyk odrzucanych, zdekonstruowanych, spetryfikowanych.
Jedna z uprawiających proceder „kobiecego pisma” wyznaje:
Wielkie lektury mojego życia, te wyłącznie moje, to książki napisane przez mężczyzn. To Michelet. Michelet i jeszcze raz Michelet, do lez. Pisma polityczne też, ale już mniej. To Saint-Just, Stendhal, ale, co dziwne, nie Balzac. Księga ksiąg to Stary Testament2.
Na męskiej - bo innej nie ma, nie zna, nie ma ochoty tropić - tradycji buduje swoją teorię pisania jako rozpaczania, płaczu, ponawianej żałoby, empatycznego dawania świadectwa. Opłakuje świat mężczyzn, ofiary ich wojen, czyny i dolę proletariatu. Tak więc nie wydziera swojej historii spod spodu: nauczona na tradycji (cudzej? tej, której była marginesem?) - tworzy własną. Nie ciuła śladów, nie rozpamiętuje krzywd, nie rewindykuje. Pisze i płacze. Jest po stronie „esencji”, bo wierzy w moc tekstu, który jest pracą żałoby i oczyszczenia. Zaciera więc granice: jej pisanie zamienia się w autobiografię totalną, bowiem każda litera została zakontraktowana w momencie, w rozbłysku egzystencji.
Duras, ze swą wiarą w tekst i podporządkowanie mu życia, stanowi wyjątek. Współczesna pisarka jest mniej skłonna do nieob-warowanego ironią, dystansem lub metatekstową świadomością ekspiacyjnego samozapłonu. Ma wątpliwości: czy to, co nazywa autobiografią, zdarza się tylko w tekście? Zadaje sobie pytania w sprawie konwencji, intertekstualności, stereotypowości swego, powierzanego pismu, życia. Nie umie i nie chce oddzielić (albo przeciwnie: prześwietla granicę, analizując retoryczność aktu twórczego) siebie i kreacji siebie.
A przecież - wróćmy znów do optymistycznych lat osiemdziesiątych - kobieca autobiografia przed nastaniem postmodernizmu miała być „tekstem autentyzmu”, jak w snach modernistów; przecież przedrostek „auto” gwarantuje jakąś wewnątrzpodmiotową integralność i wyraźnie personalną ekspresję. Tak więc korespondencja (prowadzona w miejscu, gdzie mężczyźni plasowaliby raczej esej), notatka, systematycznie zapisywane kartki Kalendarza Dobrej
-
113
H. Cixous, Śmiech Meduzy, dz. cyt., s. 151.
M. Duras, Pisać, przeł. M. Pluta, Izabelin 2001, s. 31.