Kiedy leciał do Kalifornii w lecie 1999 roku, sytuacja zmieniła się dość istotnie, gdyż nawet po opuszczeniu samolotu nadal słyszał muzykę. Trwało to już od trzech miesięcy, gdy przyszedł do mnie po poradę. Wszystko zaczynało się od pomruku, który się później „rozbudowywał” w muzykę zróżnicowaną co do poziomu i najgłośniejszą, gdy sam znajdował się w hałaśliwym otoczeniu, na przykład w metrze. Trudno mu było ją znieść — nieustanną, niekontrolowaną, obsesyjną — gdyż stawała się przykrywką wszystkich jego codziennych czynności, a nawet w nich przeszkadzała, w nocy zaś wyrywała go z głębokiego snu, by po kilkunastu sekundach brzmieć już na dobre. Zewnętrzny hałas wzmagał ją wprawdzie, niemniej jednak Dwight Mamlok stwierdził, podobnie jak Sheryl C., że przycicha lub zupełnie znika, kiedy czymś się zajmie: pójdzie na koncert, obejrzy telewizję, wda się w ożywioną rozmowę czy podejmie jakąś inną angażującą czynność.
Spytałem pana Mamloka, jakiego rodzaju jest to muzyka; wykrzyknął z gniewem, że „tonalna” i „jurna”. Zaskoczony spytałem, dlaczego użył właśnie tych przymiotników. Wyjaśnił, że jego żona komponuje muzyką atonalną, on zaś gustuje w Schónbergu i innych mistrzach dodeka-fonii, aczkolwiek lubi też muzykę klasyczną, a zwłaszcza kameralną. Tyle że muzyka nawiedzająca go w halucynacjach była zupełnie inna. Zaczynała się od niemieckiej kolędy (natychmiast ją zanucił), a także innych kolęd, po których następowały marsze, a zwłaszcza marsze nazistowskie, których nasłuchał się, dorastając w Hamburgu w latach trzydziestych XX wieku. To szczególnie go irytowało jako Żyda żyjącego w ciągłym strachu przed Hitlerjugend, którego bandy ganiały po ulicach, nękając Żydów. Marsze powtarzały się przez jakiś miesiąc (podobnie jak wcześniej kolędy), aby ustąpić miejsca fragmentom V Symfonii Czajkowskiego, która także nie była w jego guście („za głośna... emocjonalna... rapsodyczna”).
80
Zdecydowaliśmy się na gabapentinę, trzy razy dziennic po trzysta miligramów; halucynacje pana Mamloka ulicznie się osłabiły, teraz już nie były spontaniczne, !••(•/. wyzwalane przez jakiś zewnętrzny hałas w rodzaju 111 kotu maszyny do pisania. „Lekarstwo sprawiło praw-«l/iwy cud — pisał do mnie. — Tak denerwująca muzyka niemal zupełnie zniknęła. [...] Zycie bardzo się dzięki temu odmieniło”.
Ale po mniej więcej dwóch miesiącach halucynacyjna muzyka zaczęła się wydobywać spod kontroli gabapentiny i /.nowu zaatakowała natrętnie, aczkolwiek już nie z taką 1111 ensywnością jak przed zażywaniem lekarstwa. (Nie moż-11.1 było mu zwiększyć dawki, gdyż powodowało to apatię).
Pięć lat później pan Mamlok nadal słyszał muzykę w głowie, chociaż jak mówi, nauczył się z nią żyć. Głu-■ bota zrobiła postępy, więc nosi teraz aparat słuchowy, to icdnak w niczym nie wpłynęło na halucynacje. Od czasu • In czasu przyjmuje gabapentinę, zwłaszcza jeśli znajduje u; w jakimś szczególnie hałaśliwym otoczeniu. Zorientował się jednak, że najlepszym lekarstwem jest słuchanie i /.oczywistej muzyki, która przynajmniej na chwilę wy-I oera halucynacje.
.lolin C., wybitny kompozytor bez żadnych objawów głu-ohoty czy innych kłopotów ze słuchem, zjawił się, gdyż jak I x wiedział, „ma w głowie iPod”, który gra przede wszystkim melodie popularne w czasach jego dzieciństwa i młodości. Nie lubił tej muzyki, ale dorastając, nie mógł od niej uciec. Cała ta sprawa irytowała go przede wszystkim /u względu na natarczywość melodii. Cichła, kiedy sam ;luchał muzyki, czytał czy rozmawiał, ale natychmiast rozbrzmiewała, kiedy nie był niczym zajęty. Mówił sobie „Stop!” (niekiedy na głos) i muzyka znikała na trzydzieści, czterdzieści sekund, by następnie powracać.
John nigdy nie miał wątpliwości, że jego „iPod” jest wewnętrznym „urządzeniem”, dobrze jednak wiedział,
81