jego obecność? Bóg nie jest czekoladą, jest spotkaniem czekolady z podniebieniem umiejącym ją docenić.
Bóg byl mną, doznającą rozkoszy lub mającą widoki na rozkosz; był więc mną przez cały czas.
Nawet jeśli rodzice nie mogli w pełni uświadomić sobie mojej boskości, niekiedy odnosiłam wrażenie, że jakąś mroczną częścią swoich umysłów wiedzieli o niej i ją akceptowali. Przysługiwał mi specjalny status. I tak kiedy musiałam pójść do szkoły, nie posłali mnie do szkoły amerykańskiej, tak jak brata i siostrę; zapisali mnie do yochien, pobliskiego japońskiego Kindergarten.
Wylądowałam więc w tampopogumi (klasie maluchów). Dostałam mundurek: granatową spódniczkę, granatowy blezer, granatowy beret i mały tornister. Latem strój ten zastępowano fartuszkiem okrywającym ciało niczym namiot i spiczasto zakończonym słomkowym kapeluszem; czułam się jak ubrana w dachy. Byłam wielopiętrowym domem.
Wydaje się to milutkie, ale było obrzydliwe. Od pierwszego dnia nabrałam bezgranicznej odrazy do yochien. Tampopogumi było przedsionkiem armii. Toczenie wojen, proszę bardzo, ale maszerowanie na gwizdek defiladowym krokiem, słuchanie skandujących głosów kaprali przebranych za wychowawczynie było czymś poniżej mojej godności, i z pewnością poniżej godności reszty dzieci.
W yochien byłam jedyną nie-Japonką. Nie twierdziłabym jednak, że moim kolegom odpowiadała ta sytuacja. Zresztą nikczemnością byłoby wyobrażać sobie, iż tylko dlatego, że ktoś jest takiej, a nie innej narodowości, pozostaje w zażyłych stosunkach z niewolnictwem.
Prawdę mówiąc, podejrzewam, że reszta dzieci odbierała to podobnie jak ja; symulowaliśmy. Świadczą o tym zdjęcia z tamtego okresu: uśmiecham się na nich razem t koleżankami, na zajęciach z prac ręcznych grzecznie żyję, z oczami spuszczonymi na moją robótkę, którą / wielkim staraniem wykonuję na odczepnego. Tymczasem aż za dobrze pamiętam, o czym myślałam w tam-jiopogumi: czułam się nieustannie oburzona, wściekła, ,i przy tym sterroryzowana. Wychowawczynie były tak całkowitym zaprzeczeniem mojej łagodnej opiekunki Ni-liio-san, że je znienawidziłam. Słodycz ich twarzy stanowiła dodatkową zdradę.
Pamiętam pewną scenę. Jednej z kapralek bardzo zale->lo na tym, żebyśmy zgodnym chórem śpiewali krótką, pełną entuzjazmu piosenkę, opiewającą naszą radość faktu bycia karnymi i uśmiechniętymi maluchami. ’/, miejsca uznałam, że śpiewanie takiej piosenki oznaczałoby dla mnie drogę do Kanossy, i wykorzystując chóralne wykonanie, pozorowałam tylko, że śpiewam, tak samo pik udawałam uczniowską uległość: z moimi ustami ukła-i ła jącymi się w słowa nie współpracowała ani jedna struna i josowa. Byłam bardzo dumna z tej strategii, stanowiącej wielce dogodną formę niesubordynacji.
Wychowawczyni musiała domyślić się mojego podstępu, gdyż któregoś dnia powiedziała:
A teraz spróbujemy inaczej: każde z dzieci zaśpiewa dwie linijki hymnu maluchów, jego sąsiad dwie następne, i tak po kolei, aż do końca pieśni.
Nie od razu zabrzęczał w mojej głowie sygnał ostrzegawczy. Postanowiłam, że w ramach wyjątku od reguły tym razem zaśpiewam naprawdę. Z wolna jednak zaczęło do mnie docierać, że zupełnie nie znam słów; mój umysł do tego stopnia odrzucał hymn maluchów, że nie zapamiętał z niego ani jednego słowa. Kiedy udawałam, moje usta nie naśladowały tego, co powinny wyrazić głosem; w anarchicznym mutyzmie poruszały się jak popadło.
29