dziony innymi wyznaniami, które przedtem wyrwały mi się z ust, oświadczyłem swą miłość ku temu, co nazywam życiem; i pytam siebie, czy pani wiedziała, jak wielką rzekła pani prawdę, jak bardzo moje mieszczuchostwo i moja miłość do „życia” są tym samym. Podróż dała mi sposobność rozważyć to właśnie...
Ojciec mój, widzi pani, posiadał temperament północny: był rozważny, gruntowny, poprawny przez pu-rytanizm i skłonny do smutku; matka nieokreślenie egzotycznej krwi, piękna, zmysłowa, naiwna, jednocześnie niedbała i namiętna, impulsywnie opieszała. Niewątpliwie była to mieszanina, która kryła w sobie niezwykłe możliwości i... niezwykłe niebezpieczeństwa. Oto co z tego wynikło: mieszczuch zabłąkany w dziedzinę sztuki. Cygan tęskniący do dobrego wychowania, artysta z nieczystym sumieniem. Gdyż właśnie sumienie mieszczańskie każe mi widzieć we wszelkim artyzmie, w każdej nadzwyczajności i ge-nialności coś głęboko dwuznacznego, podejrzanego, wątpliwego i napełnia mnie tą pełną miłości słabością do wszystkiego, co proste, serdeczne i przyjemnie normalne, niegenialne i przyzwoite.
Stoję na granicy dwóch światów, w żadnym nie czuję się u Siebie, stąd jest mi trochę ciężko. Wy, artyści, nazywacie mnie mieszczuchem, a mieszczuchy chcą mnie uwięzić... nie wiem, co z dwojga boli mnie bardziej. Mieszczuchy to głupcy; ale wy, wielbiciele piękna, którzy nazywacie mnie flegmatycznym i pozbawionym tęsknoty, powinniście pamiętać, że istnieje artyzm tak głęboki, tak związany z początkiem i losem człowieka, że nie ma dlań słodszego i godniejszego odczuwania nad tęsknotę ku rozkoszom zwyczajności.
Podziwiam dumnych i chłodnych, którzy szukają
przygód na ścieżkach wielkiego, demonicznego piękna i ghrdzą „człowiekiem” — ale im nie zazdroszczę. Bo jeśli co może z literata uczynić poetę, to tylko ta moja mieszczańska miłość do tego, co ludzkie, żywe i zwyczajnej Wszelkie ciepło, wszelka dobroć, wszelki humor z niej wypływa i zdaje mi się niemal, jakby była sama ową miłością, o której napisano, że choćby człowiek mówił wszystkimi językami ludzkimi i anielskimi, bez niej jest jak cymbał brzmiący i jak miedź brzęcząca.
To, co zrobiłem, jest nic, niewiele, tyle co nic. Zrobię coś lepszego, Lizaweto — przyrzekam. Kiedy to piszę, słyszę szum morza i zamykam oczy. Spoglądam w nie urodzony, schematyczny świat, który pragnie, aby go stworzyć i ukształtować, spoglądam w rojowisko cieni postaci ludzkich, które kiwają ku mnie, abym je zaklął i wyzwolił: cienie tragiczne i śmieszne, i śmieszno-tragiczne — i jestem do nich bardzo przywiązany. Ale najgłębsza i najskrytsza miłość moja
należy do jasnowłosych i błękitnookich, do jasnych, żywych, szczęśliwych, miłych i zwyczajnych.
Niech pani nie gani tej miłości, Lizaweto; jest ona dobra i owocna. Tkwi w niej tęsknota i smutna zazdrość, i odrobina pogardy, i zgoła niewinna szczęśliwość.
108