Wtorek, 14 lipca
Do getta w dalszym ciągu przychodzą ogromne ilości młodych warzyw, a w kooperatywach dla zwykłych śmiertelników cicho jakby makiem zasiał. Buraczków przybyło już podobno kilkadziesiąt wagonów, a ja jeszcze tego lata nie jadłem nawet liści od botwinki nie mówiąc już o buraczkach. Niektóre resorty otrzymały już dzisiaj zupy zamiast chleba. A u nas będą zupy od czwartku.
Czuję się dziś fatalnie. Zwłaszcza dlatego, że jestem pod wrażeniem coraz liczniejszych wypadków zapadnięcia wśród moich kolegów i koleżanek na najpopularniejszą w getcie chorobę, tak zwaną „wodę w płucach”. Podwyższona temperatura, kłucie, czasami kaszel, poty, prześwietlenie — „cienie wnęk znacznie powiększone”, „zaciemnienie szczytów”, zastrzyki, lekarstwa, wreszcie szpital i cmentarz.......139 coraz bliższe i to wszystko w coraz szybszym
tempie. I czyż można w takich warunkach nie postradać cierpliwości albo zgoła zmysłów? A inni żrą i nie boją się śmierci z wycieńczenia i gruźlicy. Rozgraniczenia wciąż większe, bezczelniejsze i jaskrawsze.
Przypomina mi się wypowiedziane podobno w zeszłym roku przez Rumkowskiego zdanie, że wszystkich uratować nie może, więc zamiast narazić całą ludność getta na powolną śmierć głodową, uratuje przynajmniej „górne dziesięć tysięcy”.
Środa, 15 lipca
Nadeszło do getta moc kapusty i mają podobno dawać całej ludności po główce na osobę. Uprzednio, naturalnie, muszą dostać warstwy uprzywilejowane oraz świeżo utworzone kuchnie resortowe. O ile zostanie — da się ludności. Buraczków już znów nie widać i z tych wszystkich nadeszłych transportów nie otrzymaliśmy ani grama. Brzydkie pogody utrzymują się w dalszym ciągu, dni stają się krótsze, noce dłuższe i chłodniejsze, a z polityki nic nowego.
Czwartek, 16 lipca
Nareszcie wydano pierwszą rację warzyw dla ludności (my otrzymujemy jutro). 2 kg kapusty i pęczek buraczków, 2 pęczki marchewek na osobę. Dziś dostaliśmy w resorcie pierwszy raz zupę. W skład jej wchodzą głównie najrozmaitsze liście. Inne, szczęśliwsze pod tym względem resorty, jak też wszyscy urzędnicy i czarni robotnicy otrzymują w dalszym ciągu chleb. Wyczerpują się już w getcie kartofle. W innych resortach mają jeszcze być przez dzień, dwa, a w najbliższej racji kuchennej i dla pracujących nie będzie ich już wcale. Równowaga w getcie musi być zachowana: o ile z jednej strony coś przybywa do jedzenia, z drugiej musi natychmiast coś ubyć. Byle się nie przejeść, bo to niezdrowo...
Piątek, 17 lipca
Ciągle chłodno, pochmurnie i od czasu do czasu deszczowo. Gazeta niemiecka, którą ostatnio czasami czytam, beznadziejnie nudna i nic nie mówiąca, poza ciągłymi zapewnieniami o „Endsieg” 140 i dokonywanych posunięciach. Znikąd nie ma żadnej nadziei na rychły koniec i choćby najdrobniejsze zwycięskie posunięcie mocarstw sprzymierzonych. Śmiertelność w getcie wzrasta ciągle. Różni nauczyciele byłego gimnazjum albo już zmarli, albo są umierający, lub nieuleczalnie chorzy. Ciągle słychać o rozmaitych, nie znanych dotąd chorobach, które kładą ludzi po niedługiej walce. Znika wszelka odporność i lada drobnostka może stać się przyczyną śmierci. Na cmentarzu kopie się groby na akord i z góry na kilkadziesiąt pogrzebów. A zima się zbliża. Kto ją przeżyje — nie wiadomo. W każdym bądź razie bardzo wątpliwe, czy my. A zimowanie w getcie staje się znów. niestety, koniecznością i to nieubłaganą. Wojna już się chyba w tym roku nie skończy.
Sobota, 18 lipca
Dziś przyszliśmy do resortu tylko po zupę. Pracy nie było, ponieważ przeprowadzano na naszym piętrze dezynfekcję siarkową ze względu na robactwo. Od jutra mamy znów pracować na pierwszej zmianie, ale zdaje się, że jeszcze jutro, z tego samego powodu co dziś, pracy nie będzie. W szkole taka przerwa oznaczałaby frajdę, ale tu stanowi tylko bolesną lukę w żołądkach. Jeszcze szczęście, że dostajemy zupę.
Byłem dziś po południu u Wolmana, z którym gawędziło się na
119