czył dzielącą nas przestrzeń i odepchnąwszy moją znajomą, z pałającym wzrokiem zaczął na mnie krzyczeć. Jakim prawem wszedłem do pracowni nie witając się z nim? Kto mi udzielił pozwolenia?
Czułem się sterroryzowany i upokorzony i czuję złość nawet teraz, po blisko trzydziestu latach. Późniejsze badania pozwoliły mi zrozumieć wzorzec niemiecki i pojąć, że w oczach owego artysty zachowałem się w sposób nie do zniesienia gru-biański. Wtedy bowiem byłem już „wewnątrz” pomieszczenia i stałem się intruzem w tym dokładnie momencie, gdy mogłem widzieć wnętrze. Dla Niemców nie istnieje coś takiego jak przebywanie w czyimś pomieszczeniu bez jednoczesnego przebywania w sferze, w której jest się intruzem, nawet wtedy gdy patrzy się tylko na czyjeś zebranie towarzyskie, bez względu na to z jakiej odległości.
Prowadząc ostatnio badania tego, na co spoglądają ludzie, gdy znajdą się w sytuacji intymnej, prywatnej, społecznej i publicznej, miałem okazję niezależnie od tej historii sprawdzić, jak Niemcy reagują na natręctwo wizualne. Poleciłem osobom poddanym eksperymentowi, by sfotografowały oddzielnie jakiegoś mężczyznę i jakąś kobietę w każdym z wymienionych kontekstów. Jeden z moich asystentów, który przypadkiem był również Niemcem, zrobił zdjęcie w dystansie publicznym bez nastawienia na ostrość, gdyż, jak powiedział, „nie powinno się patrzeć na innych z odległości publicznej, bo jest się wtedy intruzem”. Tłumaczy to nie pisany zwyczaj kryjący się za niemieckim zakazem fotografowania osób nieznanych w miejscach publicznych bez ich zgody.
„Strefa prywatna”
Niemcy odbierają przestrzeń jako przedłużenie ego. Klucza do tego poczucia upatrywać można w nieprzetłumaczalnym, wieloznacznym terminie
Lebensraum, którym, niby psychologiczną dźwignią mającą zachęcić Niemców do podboju, tak chętnie posługiwał się Hitler.
W odróżnieniu od Arabów, jak zobaczymy później, ego Niemca jest niezwykle wyeksponowane i skłonny jest on nie liczyć się z niczym, byleby zachować swoją prywatną sferę. Spostrzeżono to w latach II wojny światowej, gdy żołnierze amerykańscy mieli często okazje do obserwowania jeńców niemieckich w najróżniejszych okolicznościach. Zdarzyło się raz na Środkowym Wschodzie, że zakwaterowano niemieckich jeńców wojennych po czterech w jednym baraku. Jak długo starczało materiału, każdy jeniec budował sobie przepierzenie, by móc dysponować własną przestrzenią. W mniej korzystnych warunkach, w Niemczech, w chwili klęski Wehrmachtu, musiano uciec się do budowania palisad, gdyż jeńcy przybywali szybciej, niż można ich było rozlokować. Nawet w takiej sytuacji wszyscy żołnierze, jeśli tylko zdołali zdobyć materiały, stawiali sobie mikroskopijne jednostki mieszkalne, nie większe niekiedy od lisiej nory. Amerykanów intrygowało to, dlaczego Niemcy nie zsumują swych wysiłków i trudnych do zdobycia materiałów i nie zbudują sobie większego, bardziej praktycznego pomieszczenia, zwłaszcza z uwagi na bardzo zimne, wiosenne noce. Od tamtej pory obserwuję często, jak usiłują oni zaspokoić swą potrzebę chronienia ego przez posługiwanie się przybudówkami architektonicznymi. Niemieckie domy z balkonami projektuje się w ten sposób, że pozostaje miejsce na prywatność wizualną. Podwórka są zwykle ogrodzone, ale zarówno ogrodzone, jak nie ogrodzone są nietykalne.
Przekonanie Amerykanina, że z przestrzeni trzeba korzystać wspólnie, jest dla Niemca szczególnie nieznośne. Nie mogę poprzeć źródłami tej relacji z wczesnych dni okupacji po ostatniej wojnie, gdy Berlin był w ruinach, ale naoczny świadek opisy-
193
13 — Hall