wie?”. Przecież pół dnia zajmuje mi ukrywanie i maskowanie mojej złości. A potem odpowiadałam:
- Ja? Ja jestem zła? NIGDY nie jestem zła! Sam jesteś zły! NIE JESTEM ZŁA!!!!!!
Może to i była prawda. Często nie byłam zła, tylko wściekła. Na co?
Na wiecznie pijanego ojca. Na to, że przynosi wstyd. Na moją wiecznie zdenerwowaną matkę. Na brak drzwi w moim pokoju, kiedy byłam nastolatką. Na ciągłą kontrolę. Na siedzącego cały dzień przed komputerem męża. Na to, że znowu wszystko muszę sama. A z czasem i na to, że mój syn znowu przyniósł złą ocenę i ma taką naburmuszoną minę. Byłam zła, że on jest zły. Koło się zamknęło.
O tym, że mam prawo być zła, dowiedziałam się już na terapii dla współuzależnionych. Cudowna wiadomość! Ja naprawdę uwierzyłam, że nie wolno być złym.
A na terapii DDA był taki moment, że poczułam wielką potrzebę krzyku. I krzyczałam. A potem wyrwał się ze mnie płacz. Bo pod moją złością siedziała sobie wielka, równie dobrze skrywana rozpacz.
Tego się chyba nie dało rozdzielić. Próbowałam sobie tłumaczyć, że to MOJA terapia. Dość jednak szybko, siedząc na czwartkowym spotkaniu, poczułam, że ktoś, kto opowiadał o swoich problemach z matką, mówi o mnie. Ten ktoś był w wieku mojego syna i równie dobrze mój syn mógł opowiedzieć to samo. I tak już potem było: różne rzeczy przeżywałam podwójnie - jako dziecko i rodzic. Mój syn także jest DDA. Ja jestem DDA. Straszny bigos. Myślę, że było mi czasami podwójnie trudno. Czasami to właśnie przeżywanie faktu, że jestem matką DDA było dla mnie najtrudniejsze. Czułam się winna temu, że takie mu zafundowałam dzieciństwo. Ale myślę, że zyskałam też więcej. Chciałabym, żeby mój syn przeszedł kiedyś taką terapię jak ja. Ale to jego życie i to on zdecyduje o tym czy w ogóle i kiedy.
86
Na koniec terapii przeleciałam nad swoim życiem. Obejrzałam je sobie dokładnie z góry, zobaczyłam co chcę zatrzymać, a co na zawsze zostawić i wyrzucić. Dużo było tych rzeczy do wyrzucenia. Poczułam wielki smutek, bo chyba tak naprawdę pierwszy raz zobaczyłam, że aż tyle. To był bardzo trudny moment. Wróciła depresja. To musiało potrwać. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle powinnam chodzić na tę terapię. A może trzeba było posłuchać koleżanki, która bezustannie dziwiła się, po co mi to wszystko.
- Ja nie rozumiem, po co ty do tego wszystkiego wracasz i roz-grzebujesz. Przecież to niczego nie zmieni, było minęło.
W tym momencie pomyślałam, że może ona miała rację.
Potem zaczęło robić się lepiej. Powolutku. Pożegnałam trochę swoje dzieciństwo, pożegnałam bardzo 20 lat swojego nieudanego małżeństwa. Uwierzyłam, że można mnie lubić. Że mogę budzić sympatię. Że jestem w porządku. To też zdarzyło się na terapii. Uwierzyłam w to.
A po terapii. Różne rzeczy działy się dalej. A nawet było tak, jakby pewne rzeczy dopiero teraz urosły, dojrzały i dały o sobie znać. Zaczęłam często słyszeć, że się zmieniłam. Czuję, że jest inaczej. Jest lepiej. Co wcale nie znaczy, że jakieś cuda stały się na zewnątrz. Nie schudłam 20 kg. Nie poznałam bogatego super faceta. Dalej za dużo pracuję. Czasami czuję się samotna. Ale poleciałam samolotem. Nauczyłam się jeździć na nartach. Dużo wyjeżdżam. Mam różne pomysły na to, co dalej. I dużo przyjaciół. Ostatnio pomyślałam, że ja przez całe życie nie dostałam tylu dowodów przyjaźni i sympatii, i prezentów, ile przez ostatnie dwa lata.
I taka fajna rzecz zdarzyła się ostatnio: jeżdżąc na tych nartach, pomyślałam sobie, że to dzięki ojcu jestem taka sprawna, bo to on nauczył mnie pływać, jeździć na łyżwach, grać w tenisa. A potem pomyślałam z wdzięcznością o mojej mamie i o tej jej wielkiej dobroci i uczciwości, której mnie uczyła. Bez niej nie byłabym taka. Po raz pierwszy w życiu tak naprawdę pomyślałam z
DDA Autoportret _ 87