kujemy nieograniczenie od jednego rodzaju porządku do drugiego, i że domniemane usunięcie jednego i drugiego zawiera już obecność obu. A wreszcie, jeśli to pominiemy, jeśli dobrowolnie zamkniemy oczy na ten ruch ducha i na wszystko, co on przypuszczać każe, nie mamy już do czynienia z pojęciem i z nieporządku zostaje tylko słowo. Tak więc zagadnienie poznania wikła się i może staje się nicrozwiązalne na skutek tej myśli, że porządek zapełnia pustkę, i że jego obecność rzeczywista dołącza się do jego nieobecności możliwej. Idziemy od nieobecności do obecności, od pustki do pełni, w myśl zasadniczego złudzenia naszego rozsądku. Oto błąd, którego jeden wynik wskazaliśmy w ostatnim naszym rozdziale. Jak tam napomknęliśmy, ostatecznie przezwyciężymy ten błąd dopiero wtedy, gdy się z nim weźmiemy za bary. Musimy mu spojrzeć oko w oko, samemu w sobie, przyjrzeć się temu zasadniczo fałszywemu pojmowaniu przeczenia, pustki i nicości, które on zawiera1.
Filozofowie nie zajmowali się wcale pojęciem nicości. A jednak jest ono często sprężyną ukrytą, niewidzialną pobudką myśli filozoficznej. Od chwili pierwszego przebudzenia się refleksji, to pojęcie pcha naprzód, prosto pod spojrzenie świadomości, problematy dręczące, zagadnienia, w które nie można długo patrzeć bez zawrotu głowy. Zaledwie zacząłem filozofować, pytam już siebie, dlaczego istnieję, a gdy sobie zdałem sprawę z łączności, jaka mnie wiąże z resztą wszechświata, trudność jest tylko dalej odsunięta, chcę wiedzieć, czemu wszechświat istnieje; jeżeli zaś nawiążę wszechświat do jakiejś Zasady immanentnej lub transcendentnej, która go podtrzymuje albo tworzy, moja myśl spoczywa w tej zasadzie tylko na kilka mgnień; ten sam problemat staje, tym razem w całym swym zakresie i w swej ogólności: skąd lo pochodzi, jak to zrozumieć, że cośkolwiek istnieje? Nawet tutaj, w niniejszej pracy, gdy materia została określona przez rodzaj ruchu zstępnego, ten ruch zstępny przez przerwę ruchu wstępującego, a sam ten ruch wstępujący przez wzrastanie, słowem, gdy Zasada twórczości została włożona w głąb rzeczy, to samo pytanie powstaje: jak, dlaczego ta zasada istnieje raczej niźli nic?
A teraz, jeśli usunę te pytania, aby dojść do tego, co się kryje za nimi, oto co znajduję. Istnienie przedstawia mi się jako zwycięstwo nad nicością. Mówię sobie, że mogłoby, że powinno by nawet nic nie istnieć, i dziwię się wówczas, że cośkolwiek istnieje. Albo leż wyobrażam sobie całą rzeczywistość rozciągniętą na nicości, jak gdyby na dywanie: nicość była wprzódy i byt przyszedł na dodatek. Albo jeszcze, jeśli coś zawsze istniało, nicość zawsze musiała mu służyć za podłoże lub pomieszczenie, a więc odwiecznie jest od
niego wcześniejsza. Choćby nawet naczynie zawsze było pełne, wypełniający je płyn w każdym razie zajmuje pewną pustką. Podobnie też byt mógł był zawsze istnieć; nicość jednak, zapełniona i jak gdyby zatkana przezeń, poprzedza go w każdym razie, jeżeli nie w rzeczy samej, to przynajmniej z prawa. Słowem, nie mogę się pozbyć tej myśli, że pełnia jest jak gdyby haftem na kanwie pustki, że byt jest dodany do nicości i że w wyobrażeniu „niczego” jest m n i ej aniżeli w wyobrażeniu „czegoś”. Stąd cała tajemnica.
Trzeba, aby ta tajemnica została wyświetlona. Trzeba tego przede wszystkim, jeżeli się wkłada w głąb rzeczy trwanie i wolny wybór. Pogarda metafizyki bowiem dla wszelkiej rzeczywistości, która trwa, pochodzi właśnie stąd, że ta metafizyka dochodzi do istnienia, tylko przechodząc poprzez „nicość”, i stąd, że istnienie, które trwa, nie wydaje się jej dość silnym, aby zwyciężyć nieistnienie i postawić samo siebie. Z tego przede wszystkim względu skłania się ona do nadania bytowi rzeczywistemu istnienia logicznego, nie zaś psychologicznego lub fizycznego. Taka jest bowiem natura istnienia czysto logicznego, że zdaje się ono wystarczać samo sobie, i stawiać siebie przez sam tylko wynik mocy zawartej w prawdzie. Jeżeli zapytuję siebie, dlaczego ciała lub duchy istnieją raczej niźli nic, nie znajduję odpowiedzi. Ale że zasada logiczna, taka, jak A = A, ma władzę stworzenia siebie samej, święcąc nad nicością tryumf w wieczności, to wydaje mi się naturalnym. Pojawienie się koła nakreślonego kredą na tablicy jest czymś, potrzebującym wyjaśnienia; to istnienie czysto fizyczne samo przez się nie ma danych do przezwyciężenia nieistnienia. Ale „istota logiczna” koła, to znaczy możliwość zakreślenia go według pewnego prawa, to znaczy wreszcie jego definicja, jest czymś, co wydaje mi się wieczne; nie ma ona ani miejsca, ani czasu oznaczonego, nigdzie bowiem, w żadnej chwili, zarys koła nie zaczął być możliwym. Przypuśćmy więc, że zasada, na której wszystkie rzeczy spoczywają i którą wszystkie rzeczy objawiają, posiada istnienie tej samej natury, co definicja koła lub pewnik A = A: tajemnica istnienia znika, gdyż byt, który jest na dnie wszystkiego, stawia siebie wówczas w wieczności, jak stawia siebie logika sama. Prawda, że opłacimy to dość wielkim poświęceniem: jeżeli zasada wszystkich rzeczy istnieje na podobieństwo pewnika logicznego lub definicji matematycznej, rzeczy same będą musiały wyjść z tej zasady, jak zastosowania pewnika lub wyniki definicji, i nie będzie już miejsca, ani w rzeczach, ani w ich zasadzie, dla przyczynowości sprawczej, pojmowanej w znaczeniu wolnego wyboru. Jakie są właśnie wyniki podobnej doktryny, jak np. Spinozy lub nawet Leibniza, i takie było jej pochodzenie.
Gdybyśmy mogli ustalić, że pojęcie nicości w tym znaczeniu, w jakim je bierzemy, gdy je przeciwstawiamy pojęciu istnienia, jest pozorem pojęcia, zagadnienia, które wywołuje ono wkoło siebie, stałyby się pozorami zagad-
225
Analiza pojęcia nicości, którą tu podajemy (s. 233 do 253), pojawiła się już w Revuephi-losophigue (listopad 1906).