wydarzenia ze wspólnej przeszłości: wszyscy zaśmiewają się do rozpuku, Izolda cierpi i błaga go, by przestał, on jednak niewzruszenie ciągnie dalej. Chciałoby się zapytać: skoro wszystko to czyni z miłości, dlaczego tak dręczy swą ukochaną? Ale można też zapylać: dlaczego ona z kolei nie potrafi (nie chce?) odczytać czy telnych dla niej, zdawałoby się, sygnałów? Jest w konfrontacji t> ch dwojga swoista agresja i okrucieństwo, jakby domieszka nienawiści: Tristan zdaje się ze wstrętem spoglądać na miłość, która zmusza go — pod groźbą rzeczywistego obłędu — do symulacji upokarzającego szaleństwa, która wyrzuca go, niczym faktycznego „wariata” poza nawias społeczeństwa, skazuje na samotność i alienację, nie pozwala cieszyć się normalnym życiem. Izolda zaś jakby nie chciała, wbrew dowodom, rozpoznać w pokracznej istocie swego ukochanego, jakby nie chciała się zgodzić na możliwość takiego poniżenia. Miłość nie uszlachetnia: jest trądem, szaleństwem i upokorzeniem, zdaje się mówić bohater w chwilach—paradoksalnie — większej jasności umysłu, na jaką pozwala alibi przebrania. Maska wariata pozwala wyeksponować to, co w ich historii miłosnej jest absurdalnego i irracjonalnego, a także boleśnie sprowadzić miłość do wymiaru cielesnej chuci:, jeśli [...] sobie z tobą nie użyję, odejdę niepocieszony” (s. 194).
W pewnej chwili jednak król — naśmiawszy się do woli z wizji wymiany królowej na szpetną Brunhildę — pyta przygłupka, gdzie też zabierze Izoldę, jeśli ją dostanie. I wtedy pada odpowiedź, kontrastująca z rubasznością dotychczasowych żartów; odpowiedź, której grzech byłoby nie przełożyć wierszem:
Królu, rzekł głupiec, tam w obłokach Siedziba wznosi się wysoka.
Przestronna, jasna, cała szklana,
W promieniach słońca śpi skąpana.
Pośród błękitnej leży ciszy I żaden wiatr jej ale kołysze.
Mam tam też i komnatkę małą,
Całą z marmuru i kryształu;
Po nocy, wraz z porannym brzaskiem.
Słońce napełni ją swym blaskiem.
(s. 209)
Nawet krótsza i pozornie mniej wyrafinowana wersja berneńska nie ustępuje tu oksfordzkiej:
Śród chmur, pod jasnym nieboskłonem,
Z kwiatów i róż nietkniętych szronem Dla niej i dla mnie dom postawię:
Czas będziem pędzić na zabawie.
(s. 192)
Bełkot szaleńca zamienia się w poezję, a gorzka refleksja w sen
0 miłości: marzenie o miłości niemożliwej, ale czystej i nietkniętej, niepodległej prawom ziemskim, tak jak powietrzny pałac nie podlega prawom ciążenia. Poezja, która bohaterowi każe wznieść pałac ponad ziemią, jest wolną przestrzenią miłości, która na ziemi nie może znaleźć dla siebie miejsca. Szklane ściany, prześwietlone światłem słońca, to marzenie o przejrzystości: koniec przebrań
1 masek, symulacji, udawania. W miejsce niepewnego schronienia w szałasie z gałęzi — siedziba z marmuru i kryształu, którą żaden podmuch nie zachwieje. W miejsce potajemnej, ukradkowej schadzki — życie pędzone na wspólnej zabawie. W miejsce cienia — słońce. Ale owa podniebna siedziba to nie tylko idealna przestrzeń dla miłości niemożliwej: to sam ideał miłości, noszony w sercu na przekór wszystkiemu niczym talizman, nietknięty podmuchem szaleństwa czy szronem upodlenia26.
Wśród pozostałych jednak podniebny zamek budzi podobną wesołość, co opowieści o tańcach tłustych zakonników: może to więc jednak nie poetycki sen, ale zabawne rojenia wariata, polującego z krogulcem na dziki? Może więc miłość może istnieć tylko w nierzeczywistej czasoprzestrzeni lub w języku szaleństwa
26 Patrz J.-Ch. Payen, Le Palais de verre dans la Folie d’Oxford, „Tristania” 1980 (5), nr 2, s. 17-27.