stawach sklepów cos się kręciło lub kiwało głową. Był listopad, ale szykowano się już do świąt i wszędzie było pełno świątecznych dekoracji. Spodobało mi się też jedzenie w małych barach i nie mogłam zrozumieć, dlaczego Mama, która przecież nie lubi gotować, woli jeść w domu. Za to zwiedzania sobie nie żałowałyśmy, chociaż nie zawsze mogła za mną nadążyć. Kiedy zobaczyłam kamienne schody na dach Notre Damme, bez namysłu wbiegłam na górę. Mama zjawiła się trochę później, niezbyt zadowolona. Po latach znów pojechałam do Paryża i znowu urzekły mnie te same schody, tylko zrobiły się tak strome, że nie miałam ochoty po nich biegać.
W Paryżu mieszkałyśmy u koleżanki Mamy, antropolożki. Była samotna i dużo pracowała, więc prawie nie było jej w domu. Kiedyś zrobiła nam zupę cebulową. Oczywiście zwiedziłam Muzeum Antropologiczne, ciekawy dział indiański z małą mumią, która miała głowę pomarszczoną jak jabłuszko. Odwiedziłyśmy też polskich emigrantów. Mama mówiła, że są zamknięci w swoim kręgu i że im niczego nie zazdrości.
W latach siedemdziesiątych rodzice kupili działkę w Grajowie (koło Wieliczki), na której stała stara, drewniana chata, pokryta strzechą. W domu nie było kanalizacji a studnia stała po drugiej stronie drogi. Ściany były trochę spróchniałe, pod powalą uwiły gniazdo jaskółki, a pod strzechą gnieździły się szerszenie. Dom posiadał jednak niezwykły urok. Ciemne belki rozjaśniały warkocze ze słomy i małe, białe okna, które wychodziły na polną drogę i wzgórze porośnięte lasem, gdzie pasły się sarny. Wiosną przy schodach kwitł bez, a próg głównej izby przyjemnie nagrzewał się w słońcu. Wieczorem z „belka” pod lasem dochodziło granie żab. Wokół domu rosły malwy i cukrowa róża, którą nazywałyśmy „ dręczy ciel ką”, bo trzeba ją było codziennie zbierać i ucierać w glinianej makutrze. Latem Mama zapraszała wnuki - dzieci moich sióstr i moje, a także dzieci przyjaciół, którzy nie bali się wiejskich niewygód. Myślę, ze Grajów był dla niej czymś w rodzaju spóźnionej rekompensaty za utracony na zawsze dom w Krzemieńcu.
Mama bardzo dużo pracowała. Nie miała komputera, kalkulatora i innych udogodnień. Obliczenia statystyczne wykonywała sama, na tzw. „kręciołku” Pamiętam, że przy pisaniu pracy o liniach papilarnych zdjęła nam wszystkim odciski palców. Kiedyś na spacerze zobaczyłyśmy Murzyna. Mama otworzyła książkę ze zdjęciami osobników rasy czarnej, przyodzianych w spódniczki z trawy i poleciła nam go odszukać. Nie ma go tutaj - powiedziałyśmy z całym przekonaniem. To niemożliwe, tu są wszystkie typy - spokojnie wyjaśniła Mama. Ale on był ubrany - upierała się moja siostra.
Opowiem tu jeszcze jedną anegdotę. Swoją pracę o małpiatkach mama złożyła do druku w wydawnictwie. Jak to zwykle bywa, na korektę dostała jeden wieczór. I byłaby spokojnie zdążyła, gdyby nie to, że gorliwy redaktor poprawił wszystkie „małpiatki” na „małpiątka”, bo tak mu się wydawało bardziej poprawnie.
Antropologia była częścią naszego życia. Znałyśmy teorię ewolucji, a trendy sekularne były motywem zdobniczym na wielkanocnych pisankach. Kiedyś powiedziałam w szkole, że człowiek pochodzi od małpy. Wywołało to wielki śmiech.
14