plik


ÿþMidnight Sun Mojej zaginionej  siostrze blizniaczce , która podziela moj obsesj na punkcie tej ksi|ki. Mojej najlepszej przyjacióBce, która jej nie podziela. Dziewczynom z forum, bo dziki nim udaBo mi si to skoDczy  dzikuj za motywacj. I Stephenie Meyer  za to, |e dziki niej przypomniaBam sobie, |e jestem nastolatk i |e mog si tym cieszy. Dzikuj za caB t rado[ jak daj mi jej ksi|ki. O f f c a ® Midnight Sun korekta Asienka Wydawnictwo Astral 6 13 Balansowanie SiedziaBem na skraju lasu obserwujc jak przesBonite cienk warstw chmur niebo stopniowo nabiera bladoró|owej barwy. Zmiertelnik zapewne nie dostrzegBby jeszcze ró|nicy, ale ja widziaBem to doskonale  zbli|aB si [wit. Moje wntrzno[ci skrciBy si ze zdenerwowania  zostaBo mi zaledwie par godzin do spotkania z Bell. ByBem tak przepeBniony krwi, |e czuBem jakbym w niej tonB, ale czy miaBo to wystarczy by jej |ycie nie znalazBo si w niebezpieczeDstwie? Z mojego powodu. ZacisnBem dBonie w pi[ci; trzasnBa gaBzka, któr nerwowo obracaBem w palcach  rozpadBa si na drobne drzazgi. Sfrustrowany otrzepaBem dBonie i zapatrzyBem si na dowody mojej nadnaturalnej siBy unoszone powiewem wiatru. MogBem j skrzywdzi. Nawet je[li byBbym w stanie okieBzna swoje pragnienie, o czym nie byBem przekonany, mogBem przez przypadek skruszy jej ko[ci, zmia|d|y jej delikatne dBonie& wzdrygnBem si na t my[l. Musz utrzyma dystans, nie wolno mi si zapomnie, powtarzaBem sobie do znudzenia. Ale tak bardzo pragnBem jej dotkn& choby na chwile sple[ nasze palce, przesun opuszkami palców po jej policzku, by zobaczy jak si rumieni. Tylko bym j wystraszyB. Moja lodowata skóra z pewno[ci by j odrzucaBa. CaBy dzieD sam na sam z Bell. Có| ja najlepszego wyprawiaBem? Nara|aBem j na tak wielkie niebezpieczeDstwo z czystego egoizmu. To zupeBnie niedopuszczalne. Ale nie potrafiBem sobie tego odmówi. ChciaBa spdzi ze mn ten dzieD! WiedziaBa czym jestem, a mimo to chciaBa tego! Gdyby moje serce biBo, zatrzepotaBoby teraz rado[nie. 7 WestchnBem. Tak chciaBbym móc j po prostu obj, zanurzy twarz w jej wBosach& potwór we mnie u[miechnB si na my[l o jej zapachu. StBumiBem go w sobie, ukryBem gBboko we wBasnej [wiadomo[ci i kazaBem mu zamilkn  najlepiej na wieki. Alice byBa pewna, |e jej nie skrzywdz. Ale byBa tego pewna o tyle, o ile ja byBem o tym przekonany. A co je[li nie wytrzymam? Je[li zawBadn mn emocje, których nie bd w stanie kontrolowa? Co je[li znajdzie si zbyt blisko, a potwór si uwolni? PotrzsnBem gBow. Nie mógBbym& có|, wiedziaBem, |e mógBbym i to wBa[nie przera|aBo mnie najbardziej. Ale wiedziaBem te|, |e potrafi ze sob walczy i |e jestem w stanie t walk wygra - przy odrobinie wysiBku to mo|e si uda. Gdybym sobie nie ufaB nigdy nie naraziBbym jej na to ryzyko. Niebo przybraBo fioletowo bBkitny odcieD, na wschodzie byBo ju| zupeBnie jasno. Czas na mnie  pomy[laBem. PomknBem do domu. Bieg pozwoliB mi na chwil zatraci si w prdko[ci, zaufa zmysBom i zapomnie o wyrzutach sumienia. MiaBem spdzi z ni caBy dzieD  tylko z ni! WybiegaBem my[lami w przyszBo[, pBawic si w czystej rado[ci zalewajcej moje martwe serce. W domu zastaBem Alice siedzc na schodach. Po raz setny spytaBem, czy powinienem si czego[ obawia. RzuciBa mi zirytowane spojrzenie. Nie raczyBa si odezwa. Edwardzie, je[li postanowisz si na ni rzuci i przegryz jej gardBo, niezwBocznie ci o tym poinformuj. WzdrygnBem si na t my[l. - Alice zrozum, naprawd boj si, |e& - Wiem, ale zaufaj mi, naprawd nic zBego si nie wydarzy. PowiedziaBabym nawet, |e bdziesz zaskoczony rozwojem wydarzeD  za[miaBa si dzwicznie. ZaczBem si zastanawia, czy powinienem docieka, co kryBo si za t wypowiedzi, ale nim zd|yBem cokolwiek wyszuka w jej umy[le, Alice zaczBa przekBada Jingle bells na suahili. Zawsze tak robiBa, kiedy nie chciaBa bym wiedziaB o czym my[li. Zazwyczaj nie miaBem jej tego za zBe, ale tym razem poczuBem przypByw irytacji. PostanowiBem jednak uwierzy w to, |e ostrzegBaby mnie, gdyby co[ miaBo pój[ nie tak. PoszedBem do swojego pokoju i zaczBem przeszukiwa szaf. W co powinienem si ubra? Jeansy& tak, s odpowiednie do chodzenia po lesie. 8 Sweter? Najlepiej w jakim[ ciepBym kolorze, Bella mówiBa, |e lubi ciepBe brzy  jasnobrzowy wydaB mi si odpowiedni. Ale moja skóra wydaje si przy nim tak nienaturalnie jasna& ZdecydowaBem si na biaB koszulk z koBnierzykiem zaBo|on pod spód, |eby moja skóra sprawiaBa wra|enie cho odrobin ciemniejszej. PopatrzyBem krytycznie na swoje odbicie. Czy Bella znajdzie we mnie co[ chocia| troch pocigajcego, czy te| wydam jej si jedynie pozbawionym odrobiny ciepBa potworem? WzruszyBem ramionami  ona jest taka nieprzewidywalna& ZerknBem na zegarek; czas najwy|szy zmierzy si z potworem tkwicym we wntrzu mojej gBowy. Czas udowodni mu, |e jest bezsilny. SpojrzaBem sobie w oczy. Nie pozwol by ktokolwiek j skrzywdziB. Tym bardziej nie pozwol na to samemu sobie. I z tym przekonaniem pobiegBem na spotkanie miBo[ci mojego |ycia. ChciaBbym móc powiedzie, |e czekaBem z bijcym sercem a| otworzy drzwi. Za to mog przyzna, |e czekaBem ze wstrzymanym oddechem. PrzypomniaBem sobie, |e powinienem zwalczy w sobie ten odruch. Jej zapach nie mo|e by przeszkod w naszych relacjach. Zreszt, przecie| musiaBem si odzywa& SByszaBem jak zbiega po schodach. Po chwili do dzwiku wydawanego przez jej stopy doBczyB inny, znacznie ciekawszy. SByszaBem jak bije jej serce. BaBa si? Przez chwile mocowaBa si z zamkiem, ale po chwili drzwi staBy otworem. Emocje malujce si na jej twarzy nieco mnie zaskoczyBy. Ulga? Znów ogarnBa mnie gBboka frustracja. Czemu nie mogBem pozna jej my[li? Mój wzrok prze[lizgnB si po jej sylwetce. Frustracja ustpiBa miejsca rozbawieniu. - DzieD dobry  rzuciBem, nie mogc powstrzyma lekkiego chichotu. - Co jest?  spytaBa, z niepokojem lustrujc swoje ubranie. - Jeste[my identycznie ubrani  wyja[niBem powód swego rozbawienia, u[miechajc si przyjaznie. ZastanawiaBem si nad przyczyn dla której dobrali[my te same stroje. O czym my[laBa wycigajc rzeczy z szafki? Czy zdecydowaBy wzgldy praktyczne czy estetyczne? Cisza w jej umy[le doprowadzaBa mnie do rozpaczy. 9 SkwitowaBa sytuacj krótkim [miechem i zamknBa drzwi na klucz. CzekaBem ju| na ni przy furgonetce. ObserwowaBem j z pewnej odlegBo[ci. PodobaBa mi si w tym ubraniu. WygldaBa tak naturalnie i swobodnie. A ja? Jak jaki[ manekin na wystawie sklepowej. {aBosna imitacja czBowieka. - Umówili[my si  przypomniaBa mi, wskakujc do szoferki i otwierajc mi od [rodka drzwiczki od strony pasa|era. - Dokd jedziemy? -Najpierw zapnij pasy. Ju| si denerwuj.  powiedziaBem, droczc si z ni nieco  zmroziBa mnie spojrzeniem, a w ka|dym razie próbowaBa. Ale posBuchaBa. - Sto jedynk na póBnoc - poinstruowaBem Jazda furgonetk byBa dla mnie mczarni. Nie do[, |e wlokBa si niemiBosiernie to w maBej, dusznej przestrzeni szoferki zapach Belli byB niemal nie do zniesienia  na dodatek osiadB na ka|dym skrawku tapicerki, na desce rozdzielczej, powietrze byBo nim przesycone jeszcze silniej ni| w jej pokoju. Moje gardBo pBonBo |ywym ogniem, gBód szarpaB moje wntrzno[ci, a mi[nie napiBy si bole[nie. UchyliBem okno. PrzyniosBo to nieznaczn ulg, ale i tak cierpienie byBo niezno[ne. -Czy planujc wypraw do Seattle, liczyBa[ na to, |e uda ci si wyjecha z Forks przed zapadniciem zmroku?  zapytaBem, ostrzej ni| zamierzaBem. Zbyt Batwo traciBem kontrol nad swoim gBosem. To przez ten zapach. -Troch wicej szacunku - odparowaBa. - Moja furgonetka mogBaby by babci twojego volvo. Wkrótce przekroczyli[my granice miasteczka, a przydomowe trawniki ustpiBy miejsca gstej ro[linno[ci. - Skr w prawo w sto dziesitk  poleciBem, widzc jej wahanie - I jedz tak dBugo, a| skoDczy si asfalt. PozwoliBem sobie na lekki u[miech. Po prostu ta sytuacja sprawiaBa mi zbyt wiele przyjemno[ci, mimo drczcego pragnienia. Ju| niedBugo miaBem znalez si na [wie|ym powietrzu, gdzie miaBo mi si Batwiej oddycha. Mój u[miech jeszcze si pogBbiB. -A dalej? -A dalej zaczyna si szlak. -Bdziemy chodzi po lesie?  spytaBa z lekkim niepokojem w gBosie. Czy co[ byBo nie tak? Czy w koDcu zdaBa sobie spraw z niebezpieczeDstwa na które si nara|a? 10 - A co?  spytaBem szybko. - Nic nic.  wyczuBem jej zdenerwowanie. Czy|by jednak u[wiadomiBa sobie co jej grozi? - Nie martw si, to tylko jakie[ osiem kilometrów i nigdzie nie bdziemy si spieszy. Nie odpowiedziaBa. Ale zrobiBa si spita. - O czym my[lisz? - spytaBem zniecierpliwiony. - Zastanawiam si, dokd wiedzie ten szlak  skBamaBa; nie umiaBa tego robi. Ale najwyrazniej nie chciaBa |ebym poznaB jej my[li. Nie nalegaBem. -Do pewnego miejsca, które lubi odwiedza, gdy dopisuje pogoda. - Obydwoje spojrzeli[my na niebo. Chmury stopniowo si przerzedzaBy. -Charlie mówiB, |e bdzie ciepBo - zauwa|yBa. - PowiedziaBa[ mu, jakie masz na dzisiaj plany? - Nie. Wspaniale. UBatwiaBa mi |ycie, nie ma co! Za to potwór wychyliB si z gBbin mojej [wiadomo[ci i u[miechnB si zBo[liwie. - Ale jest jeszcze Jessica, prawda? - rozpaczliwie próbowaBem si po- cieszy. - My[li, |e pojechali[my razem do Seattle. -PowiedziaBam jej przez telefon, |e si wycofaBe[. Poniekd nie skBamaBam. -Wic nikt nie wie, |e jeste[ teraz ze mn?  ogarniaBa mnie irytacja przemieszana z narastajc panik. - Czyja wiem... ZakBadam, |e powiedziaBe[ Alice? - Naprawd, bardzo mnie wspierasz, Bello.  mruknBem. StaraBem si zachowa w miar uprzejmy ton, ale nie wychodziBo. - Czy Forks dziaBa na ciebie a| tak depresyjnie, |e postanowiBa[ targn si na wBasne |ycie? - Sam mówiBe[, |e mo|esz mie kBopoty, je[li bdziemy czsto pokazywa si razem. - Ach, wic boisz si, |e to mnie bdzie co[ groziBo po tym, jak znikniesz w tajemniczych okoliczno[ciach? Ha! PokiwaBa gBow, patrzc przed siebie. ZaczBem wyrzuca z siebie przekleDstwa  szybko i cicho, tak |eby nie musiaBa ich wysBuchiwa. Czy ona miaBa zapdy samobójcze? CzuBem jak przepBywa przeze mnie fala w[ciekBo[ci. PróbowaBa mnie chroni! Mnie! Podczas gdy ja ze wszystkich siB staraBem si odsun od niej 11 niebezpieczeDstwo, ona si nara|aBa, bylebym ja pozostaB bezpieczny. Có| za straszliwy paradoks. Ona chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwa. Jej skBonno[ do po[wiceD byBa wrcz chorobliwa. WydawaBa si zupeBnie nie dba o wBasne bezpieczeDstwo. I jak ja mam j chroni? Jak mam to zrobi kiedy musz j broni nawet przed ni sam? Nie odzywaBem si, |eby na ni nie krzycze. WBa[ciwie byBem zBy na siebie. Zawsze tylko i wyBcznie na siebie. Jak mógBbym by zBy na ni? ZaparkowaBa samochód i wysiadBa unikajc mojego wzroku. Chyba j wystraszyBem moim wybuchem. Mo|e to i lepiej? Ale nie chciaBem, |eby signie baBa. Sama my[l o tym sprawiaBa mi ból, przy którym ogieD szalejcy w moim gardle byB zupeBn bBahostk. ChciaBem, |eby mi ufaBa i jednocze[nie nie mogBem na to pozwoli. Udrka. ZdjBa sweter i przewizaBa go sobie w talii. Krótka koszulka bez rkawów Badnie si na niej ukBadaBa. Przez chwile patrzyBem na ni, ale kiedy zaczBa si obraca w moj stron utkwiBem spojrzenie w [cianie lasu. Nie chciaBem, |eby poczuBa, |e si na ni gapi. - Tdy.  rzuciBem krótko, zerkajc w jej stron. StaraBem si na ni nie oglda. RozpraszaBa mnie bardziej ni| powinna. - A co ze szlakiem?  jknBa, ruszajc w [lad za mn. -PowiedziaBem tylko, |e zaparkujemy tam, gdzie zaczyna si szlak, a nie, |e to wBa[nie nim pójdziemy. -Tak bez |adnych oznaczeD?  spytaBa zaniepokojona. -Przy mnie si nie zgubisz.  staraBem si by zabrzmiaBo to swobodnie, ale jaka[ gorycz pobrzmiewaBa w moim gBosie. Trudno |eby drapie|nik gubiB si we wBasnym lesie, czy| nie? ZaczekaBem a| do mnie doBczy. SpojrzaBa na mnie swoimi wielkimi oczami. Nagle na jej obliczu odmalowaB si jaki[ smutek. Nie potrafiBem go zinterpretowa, ale przychodziBo mi do gBowy tylko jedno  baBa si mnie. - Chcesz wróci do domu?  spytaBem cicho. - Nie, nie  odpowiedziaBa szybko i podeszBa bli|ej. - Co[ nie tak?  martwiBo mnie jej zachowanie. Co oznaczaBo? - Nie jestem zbyt dobrym piechurem - wyznaBa. - Bdziesz musiaB uzbroi si w cierpliwo[. - Potrafi by cierpliwy. Je[li si bardzo postaram.  odpowiedziaBem. No chyba, ze nie sBysz twoich my[li  dodaBem w duchu. Ale u[miechnBem 12 si, |eby potwierdzi moje sBowa. ChciaBa go odwzajemni, ale nie byBo to zbyt przekonujce. - Odwioz ci do domu.  sam nie byBem pewien co si kryje za tymi sBowami. Czy byBem gotów zawróci teraz i zrezygnowa z tej wycieczki? Czy byBem jedynie w stanie zagwarantowa jej, |e do tego domu w ogóle wróci? Ale czy naprawd mogBem jej to obieca? - RadziBabym ci si pospieszy je[li chcesz, |ebym pokonaBa te osiem kilometrów przed zachodem sBoDca.  o[wiadczyBa oschle. ZawahaBem si. Jej zachowanie wymykaBo si moim próbom interpretacji. PoczuBem przypByw bezsilno[ci. RuszyBem przodem. OdgarniaBem mchy i paprocie, |eby nie musiaBa si przez nie przedziera i staraBem si pomaga jej, kiedy napotykali[my jakie[ przeszkody. UsiBowaBem zminimalizowa kontakt z jej skór, ale byBo to niemal niemo|liwe przy braku koordynacji jaki wykazywaBa. Kiedy przytrzymywaBem ja moimi lodowatymi dBoDmi sByszaBem jak przyspiesza bicie jej serca. OgarnBo mnie zniechcenie. Czego si wBa[ciwie spodziewaBem? Przecie| to zrozumiaBe, |e kontakt z moim ciaBem budziB jej przera|enie. ByBo takie obce i nieprzystpne. Czasami pytaBem j o rzeczy, które umknBy mi ostatnim razem. Szalenie rozbawiBa mnie opowiastka o zwierztkach domowych. Zmiech rozBadowaB nieco napicie, które odczuwaBem. UsiBowaBem nie zadrcza si wtpliwo[ciami i cieszy si jej obecno[ci. TowarzyszyBa nam cisza. DenerwowaBo mnie to, |e nie mam pojcia o czym Bella my[li i co jest powodem jej milczenia. Najpewniej zastanawiaBa si czy dobrze robi przebywajc ze mn sam na sam, tak daleko od jakichkolwiek [wiadków. - Daleko jeszcze?  spytaBa w pewnej chwili. - Zaraz bdziemy na miejscu. Widzisz to przeja[nienie w[ród drzew? Zmru|yBa oczy, wpatrujc si w gstwin lasu. - A powinnam? U[miechnBem si gorzko. Jedynie moje nienaturalnie wyostrzone zmysBy byBy w stanie zarejestrowa tak subtelne zmiany w o[wietleniu i gsto[ci poszycia. - Rzeczywi[cie, mo|e to nieco za wcze[nie jak na twoje oczy.  przyznaBem. -Czas na wizyt u okulisty - mruknBa. CieszyBem si, |e moje 13 wynaturzenie jej nie przeszkadzaBa. A przynajmniej podchodziBa do tego z pocieszajcym dystansem. U[miechnBem si jednym kcikiem ust. Jak mogBa to tak lekko traktowa? Po jakich[ stu metrach Bella zaczBa przy[piesza, w koDcu i ona dostrzegBa prze[wity. PozwoliBem jej i[ przodem. ObserwowaBem jak zatrzymuje si na skraju mojej polany. LubiBem to miejsce. Le|aBo daleko od szlaków turystycznych i nikt si tu raczej nie zapuszczaB. Wic kiedy zdarzyBo mi si zatskni za sBoDcem, a pogoda sprzyjaBa, przychodziBem tutaj i zanurzaBem si w sBodko pachncej trawie. LubiBem kiedy ciepBe promienie sBoDca kBadBy si na mojej marmurowo zimnej skórze, dajc jej choby zBudzenie ciepBa, rozjarzajc j tysicem migotliwych odblasków [wiatBa. MogBem by tutaj doskonale samotny, nieniepokojony przez cudze my[li, zanurzony w pierwotnej ciszy lasu. A teraz ona byBa tutaj ze mn, w mojej samotni, swoj obecno[ci nadajc jej niemal magicznej atmosfery. CzekaBem w cieniu, pozwalajc jej nacieszy si urod tego miejsca. ObserwowaBem jak zachwyt maluje si na jej twarzy, jak Bagodzi jej rysy i nadaje im wrcz bolesnego pikna. Czy miaBo go zastpi przera|enie? Zauwa|yBa mnie i zrobiBa krok w moim kierunku. ZawahaBem si. Czy to co si teraz ze mn stanie nie odstraszy jej? Zawsze wydawaBo mi si to raczej przyjemnym widokiem, ale nie mogBem by pewien, jak Bella na to zareaguje. U[miechnBa si i skinBa na mnie. Moje niezdecydowanie musiaBo j zniecierpliwi. OstrzegBem j, |eby si nie zbli|aBa, zebraBem si w sobie, nabraBem w pBuca czystego powietrza i wyszedBem w plam jaskrawego [wiatBa, zalewajcego polan. 14 Wyznania 14 ZamknBem oczy. Nie byBem jeszcze w stanie zmierzy si z jej reakcj na to, co si dziaBo z moj skór w promieniach sBoDca. SByszaBem jak do mnie podchodzi, sByszaBem trzepot jej serca, sByszaBem jak ze [wistem wcignBa powietrze. Jaki miaBa wyraz twarzy? UniosBem powieki. StaBa jaki[ metr ode mnie z lekko przechylon gBow i przygldaBa mi si ciekawie. OszoBomienie walczyBo w niej z niemym zachwytem i obie te emocje równocze[nie odmalowaBy si na jej twarzy. U[miechnBem si niepewnie. W moim spojrzeniu zawarBem pytanie, którego nie o[mieliBem si zada. - To jest niesamowite& - wykrztusiBa, Bamicym si z przejcia gBosem. Wic nie zamierzaBa ucieka z krzykiem. To byBo pocieszajce. - Co o tym my[lisz?  spytaBem, rozkBadajc rce prezentujc si jak dziewczyna wychodzca z przymierzalni w centrum handlowym. U[miechnBem si do niej, czekajc na odpowiedz. PopatrzyBa mi krótko w oczy i natychmiast jej twarz oblaBa si kuszcym rumieDcem. OdwróciBa wzrok, po czym natychmiast z powrotem utkwiBa go we mnie. Starannie omijajc oczy. A| westchnBem ze zniecierpliwienia. UsByszaBa to i za[miaBa si lekko. - Brakuje mi sBów. To takie& pikne.  zawahaBa si, jakby chciaBa powiedzie co[ innego. WydawaBem jej si pikny! A przynajmniej to iskrzenie jej si podobaBo. Nie nazwaBa mnie potworem, nie odpychaBo jej to. Mo|e byBa jeszcze dla mnie jaka[ nadzieja? OgarnBa mnie tak pot|na fala dobrego nastroju, |e niemal nie potrafiBem sobie z ni poradzi. OminBem Bell zgrabnie i usiadBem na [rodku polany, pozwalajc by sBoDce otoczyBo mnie delikatn po[wiat. SkinBem na ni, by do mnie doBczyBa. ZrobiBa to natychmiast, bez [ladu zawahania. Moje usta rozcignBy si w u[miechu. PoBo|yBem si na mikkiej trawie, jedn rk poBo|yBem za gBow, drug opu[ciBem luzno wzdBu| ciaBa, bawiBem si koniuszkiem trawy która zapltaBa si pomidzy moje palce. Po chwili na moj twarz padB cieD rzucany przez Bell. RzuciBem jej pytajce spojrzenie, nie rozumiejc czemu nie siada. ZdawaBa si jednocze[nie Bapczywie chBon mnie wzrokiem i unika mojego spojrzenia. PoczuBem si nieco zdezorientowany. 15 Nagle mnie ol[niBo. Najzwyczajniej w [wiecie czuBa si skrpowana! Omal si nie roze[miaBem, ale to tylko pogorszyBoby sytuacj. PrzeBamaBa si jednak i usiadBa, podcigajc kolana pod brod i obejmujc je ramionami. Postawa obronna. Wyraznie czuBa si niepewnie. Ale u[miechaBa si do mnie. SBodki, peBen ciepBa u[miech. ZamknBem oczy. Przez chwil mogBem uwierzy, |e jestem zwyczajnym czBowiekiem, |e wszystko jest tak jak powinno by, |e siedzcej obok mnie dziewczynie nic nie grozi, |e mo|emy tak po prostu by razem. I wtedy wziBem gBboki wdech. Ulotna wizja zniknBa jak przebita baDka mydlana, a jej miejsce zajB |ywy ogieD spalajcy mnie od wewntrz. Jej kuszcy zapach owBadnB na chwil moim umysBem i natychmiast mnie otrzezwiB. Nie mogBem sobie pozwoli nawet na chwil zapomnienia. Nigdy. Po chwili jednak dobry nastrój powróciB. Z reguBy nie potrafiBem trwa w jednym stanie umysBu zbyt dBugo. Typowe dla istot mojego pokroju. Jednak nadal nie otwieraBem oczu. TrwaBem w zupeBnym bezruchu, nie chcc burzy spokoju tej chwili. Nagle poczuBem ciepBe mu[nicie na mojej skórze. OtworzyBem oczy i wbiBem wzrok w Bell. PrzesuwaBa opuszkiem palca po wierzchu mojej dBoni, analizujc jej powierzchni. Nawet nie drgnBem, w obawie, |e mogBaby przesta. CzuBem jakby przepBywaB przeze mnie prd, rozchodzc si od miejsca, w którym moja lodowata, nieustpliwa skóra zetknBa si z jej mikk, gorc skór, i rozpeBzajc si po caBym ciele. Wra|enie byBo niesamowite. WydawaBa si by zafascynowana faktur mojej skóry i chyba to, co odczuwaBa dotykajc mnie sprawiaBo jej jak[ przyjemno[. Nie o[mieliBem si w to wierzy. Ale nadzieja, która we mnie wezbraBa zalaBa mnie fal wszechogarniajcej rado[ci. Ten Bagodny, nie[miaBy dotyk budziB we mnie emocje, których istnienia nie podejrzewaBem, których nie potrafiBem nazwa, okre[li. BudziB si we mnie czBowiek, którego pochowaBem ponad 80 lat temu i którego nie spodziewaBem si juz nigdy w sobie odnalez. SByszaBem jak bije jej serce, oddychaBa nieco szybciej ni| normalnie. Nie byBem pewien co to oznaczaBo. Niczego nie byBem przy niej pewien. Ta cisza 16 w jej umy[le doprowadzaBa mnie na skraj szaleDstwa. Dopiero teraz u[wiadamiaBem sobie jak bardzo polegaBem na moim  sBuchu . Za bardzo  bez niego byBem bezsilny, nie umiaBem odczytywa sygnaBów wysyBanych przez jej ciaBo, nie rozumiaBem jej subtelnych reakcji, nie pojmowaBem jej zachowaD. A co najgorsze nie byBem w stanie przewidywa jej posuni. StanowiBa dla mnie kompletn zagadk. Tym bardziej fascynujc im bardziej niedostpn. WpatrywaBem si w ni uporczywie, starajc si rozwikBa tajemnic jej my[li. W koDcu uniosBa wzrok i nasze spojrzenia si skrzy|owaBy. Moje usta rozcignBy si w szerokim u[miechu. MusiaBem zada to pytanie, musiaBem to wiedzie. Nie wytrzymaBbym ani chwili niepewno[ci. - Boisz si mnie?  spytaBem, silc si na swobod. Chyba mi si nie udaBo. Za bardzo pragnBem pozna na nie odpowiedz. - Nie bardziej ni| zwykle.  odparBa spokojnie. Wic jednak troch si baBa. Nie na tyle, |eby ode mnie uciec, ale jednak odczuwaBa jaki[ strach. ByBa ze mn pomimo lku! U[miechnBem si szeroko. Wci| nie mogBem uwierzy we wBasne szcz[cie. ByBa tu! PoruszyBa si. PrzysunBa si do mnie odrobin. CieszyBo mnie, |e chciaBa by bli|ej. I byBem na tyle egoistyczn istot, |e na to pozwalaBem, doskonale zdajc sobie spraw z tego, jak bardzo byBo to niebezpieczne. Nagle poczuBem jej ciepBe palce przesuwajce si po moim przedramieniu. Niemal zamruczaBem z zadowolenia. DotykaBa mnie i wszystko byBo w porzdku. Nie tylko moja lodowata skóra jej nie odrzucaBa, ale te| ja byBem w stanie trzyma swoje instynkty na wodzy. To ciepBo byBo takie przyjemne& Mu[nicia jej palców, jej jedwabista skóra, przyprawiaBy mnie o zawrót gBowy. Nieznany dreszcz przepeBznB wzdBu| mojego krgosBupa& PrzymknBem powieki. ChciaBem skupi si wyBcznie na tym doznaniu. - Mam przesta?  spytaBa cicho. Czemu miaBaby to robi? Chyba sprawiBoby mi to fizyczny ból gdyby przestaBa. - Nie  odparBem, nie otwierajc oczu. - Nawet nie potrafisz sobie wyobrazi, co czuj, gdy tak robisz  westchnBem. 17 PrzesunBa opuszkiem wzdBu| moich |yB, docierajc a| do Bokcia. My[laBem, |e umr z zachwytu. Jak taka prosta czynno[ mo|e dawa tyle zadowolenia? CzuBem si najszcz[liwsz istot pod sBoDcem  tylko dlatego, |e to kruche dziewcz nie[miaBym gestem gBaskaBo moj dBoD. Je[li byBa w tym jaka[ przesada, nie potrafiBem jej dostrzec. PoczuBem, |e chce obróci moj rk. Nie zastanawiajc si nad tym co robi, obróciBem j naturalnym dla mnie ruchem. Nagle jej palce oderwaBy si od mojej skóry. ZastygBa zszokowana. - Wybacz  mruknBem - W twoim towarzystwie zbyt Batwo jest mi by sob. Nie zareagowaBa na moje sBowa. Nadal z widoczn fascynacj badaBa powierzchni mojej dBoni. IntrygowaBo j to, w jaki sposób ukBada si na niej [wiatBo. Obserwujc jego zaBamania, zbli|yBa moj dBoD do swojej twarzy. PoczuBem jak owionBo j ciepBo jej oddechu, poczuBem gorco bijce od jej zarumienionych policzków. PBonBem. CzuBem si jak pochodnia, trawiB mnie ogieD zbyt silny by go opisa. Ale nie byBo to ju| tylko pragnienie, nie byB to jedynie gBód jej krwi. BudziBy si we mnie potrzeby i po|dania, których dotd nie znaBem. Potwór wiB si w agonii. Ale jego zew byB teraz dziwnie odlegBy, stBumiony przez co[ znacznie pot|niejszego. PBoncy we mnie ogieD nie byB wyBcznie pragnieniem. To byB pBomieD najczystszej, gBbokiej miBo[ci. Na tym stosie pragnBem zosta spalonym, temu |arowi poddaBem si z rado[ci. Ta cisza& - Zdradz mi, o czym my[lisz?  szepnBem. Powiedzie, |e z|eraBa mnie ciekawo[, to za maBo. To byBoby zwyczajne niedopowiedzenie. Powiedzie, |e umieraBem z ciekawo[ci, byBoby jednak bBdem merytorycznym. Jak bardzo bym si nie staraB, nie mogBem umrze.  Wci| nie potrafi przywykn do tego, |e nie wiem  dodaBem, tytuBem usprawiedliwienia. - My, szaraczki, mamy tak caBy czas.  odpowiedziaBa, droczc si ze mn lekko. - Musi by wam ci|ko  odpowiedziaBem z nutk ironii w gBosie. I czego[ jeszcze. Tsknoty? Goryczy? Tak, |aBowaBem, |e i ja nie mog ograniczy si do wBasnych my[li. SBuchanie innych bywa do tego stopnia mczce, |e z chci pozbyBbym si swojego daru. Chocia| gdyby miaB, gdyby mógB, mi pomóc w zrozumieniu Belli& 18 - Nie odpowiedziaBa[ na moje pytanie  przypomniaBem jej, idc za tropem wBasnych my[li. - {aBowaBam wBa[nie, |e nie wiem, o czym ty my[lisz. I jeszcze& - zamilkBa, jakby niepewna czy powinna kontynuowa. - Co takiego?  moja ciekawo[ tylko si wzmogBa, wariowaBem z niecierpliwo[ci. - My[laBam jeszcze o tym, |e chciaBabym uwierzy, |e jeste[ prawdziwy. I marzyBam, |e nie czuj strachu. Wic jednak. Lk byB obecny w jej sercu. I to ja byBem jego przyczyn. Niewypowiedziany ból targnB moj dusz. Powinna si mnie ba. Tak byBoby dla niej lepiej. Powinna std uciec, póki jeszcze miaBa szans. Tylko czy bym na to pozwoliB? ByBa ró|nica midzy tym, co byBoby lepsze, lepsze dla nas obojga, a tym, czego bym chciaB. WBa[ciwie nie ró|nica, a przepa[. Nie chciaBem by powodem jej strachu. PragnBem jej zaufania. Którym nie miaBa prawa mnie obdarzy. - Nie chc, |eby[ si baBa  szepnBem z uczuciem. - Nie dokBadnie o to mi chodziBo, ale twoje sBowa z pewno[ci daj mi wiele do my[lenia.  odparBa. Nie mogBem si powstrzyma. ZerwaBem si bByskawicznie z miejsca, gwaBtownie zmieniajc pozycj. PodparBem si na jednym ramieniu, drug rk pozostawiajc w jej u[cisku. Nasze twarze dzieliBo teraz ledwie par centymetrów. Nawet nie drgnBa. - To czego si boisz? Nadal si nie poruszyBa. Nie odezwaBa si tak|e. Po chwili jednak zrobiBa co[ na co w |adnym wypadku nie byBem przygotowany. PrzysunBa si. ZareagowaBem machinalnie, nim zd|yBbym zrobi co[, czego mógBbym |aBowa. Bardzo mocno |aBowa. W uBamku sekundy znalazBem si na skraju polany, na tyle daleko by jej zapach mnie nie oszaBamiaB. SpróbowaBem zastanowi si nad tym co si wBa[ciwie staBo. Dlaczego nie mogBa reagowa jak normalny czBowiek? Czy musiaBa cigle robi co[ na co nie byBem przygotowany? Jej instynkt samozachowawczy byB w zaniku, byBem o tym absolutnie przekonany. Tyle subtelnych znaków krzyczaBo do niej, |e powinna mnie unika, a ona si przysunBa! 19 Nie byBem przygotowany na takie zbli|enie. Nawet nie zakBadaBem, |e to bdzie mo|liwe. Ale daBo mi to do my[lenia. Mo|e gdybym si tego spodziewaB, wszystko byBo w porzdku? Je[li ona chciaBa by blisko, mo|e mógBbym& ? PatrzyBem na ni, kiedy siedziaBa tam sama, taka drobna i krucha. Mo|e? - Wybacz mi& prosz& - szepnBa cicho. - Jedn chwilk  odpowiedziaBem, wiedzc, |e potrzebuj jeszcze kilku sekund |eby doj[ do siebie. Oddychajc gBboko, ruszyBem powoli w jej kierunku. UsiadBem, póki co, w bezpiecznej odlegBo[ci. - Wybacz. - zawahaBem si na moment. - Czy zrozumiaBaby[, co mam na my[li, gdybym powiedziaB, |e jestem tylko czBowiekiem? SkinBa gBow, wci| nieco przera|ona moim zachowaniem. - Czy| nie jestem najdoskonalszym drapie|nikiem na [wiecie? Wszystko we mnie ci przyciga, pociga, kusi - mój glos, moja twarz, nawet mój zapach! I po co to wszystko? Pod wpBywem jednego, nieoczekiwanego impulsu, zerwaBem si z miejsca i pomknBem do lasu. Bieg jak zwykle daB mi poczucie wolno[ci. Tak, wolno[& PragnBem pozby si tej caBej sztuczno[ci, tej maski, któr musiaBem nakBada przed ludzmi, chciaBem by zniknBy wszystkie bariery midzy nami. Niech widzi czym jestem! Niech wie. Okr|yBem polan w uBamku sekundy, demonstrujc jej, jak ogromne prdko[ci potrafi rozwija. - I tak mi nie uciekniesz  za[miaBem si z gorycz w gBosie. {adne stworzenie nie byBo w stanie mi si wymkn. Nagle w przemo|nym pragnieniu caBkowitego zdemaskowania si, postanowiBem zrobiBem co[ jeszcze. ChwyciBem pot|ny konar i przeBamaBem go jak zapaBk. Chcc chyba jeszcze podkre[li groteskowy efekt, balansowaBem nim przez chwil jakby byB dBugopisem, a ja znudzonym uczniem, po czym od niechcenia cisnBem go przed siebie. Nim oderwaBa wzrok od leccej gaBzi, byBem ju| przy niej. - I tak mnie nie pokonasz  dokoDczyBem cicho. SiedziaBa jak zahipnotyzowana. ByBa zupeBnie przera|ona. Có|, to raczej zrozumiaBe. W koDcu nie co dzieD widuje si licealistów rzucajcych drzewami. 20 Stopniowo docieraBo do mnie to, co zrobiBem. SpodziewaBem si, |e tym razem jednak ucieknie. OgarnB mnie trudny do opisania smutek. - Nie bój si. Obiecuj& Przysigam, |e ci nie skrzywdz. Sam pragnBem w to wierzy. - Nie bój si  powtórzyBem, starajc si usilnie, by brzmiaBo to przekonujco. Poruszajc si tak wolno, jak byBem w stanie, usiadBem przy niej. Tak blisko jak tylko si odwa|yBem. - Wybacz mi, prosz. Naprawd potrafi siebie kontrolowa. Po prostu nie spodziewaBem si takiego zachowania z twojej strony. Teraz bd ju| przygotowany. OdpowiedziaBa mi cisza. - Zarczam ci, nie czuj dzi[ pragnienia.  u[miechnBem si z drwin. DrwiBem sam z siebie. Ale roze[miaBa si. Jednak gBos dr|aB jej lekko. - Nic ci nie jest?  spytaBem, zaniepokojony nie na |arty. Nie[miaBo wsunBem swoj dBoD w jej ciepBe dBonie. W koDcu uniosBa oczy i nasze spojrzenia si spotkaBy. U[miechnBem si ze skruch. Znów wpatrywaBa si w moj dBoD. A potem zaczBa wodzi po niej opuszkiem palca. ZerknBa na mnie z u[miechem. OdwzajemniBem go z sercem przepeBnionym rado[ci. ZachowywaBa si jakby nic si nie staBo! Jej serce wróciBo do w miar normalnego rytmu, oddech si uspokoiB, jak gdyby nigdy nic dotykaBa mojej skóry. Co byBo z ni nie tak? - O czym to rozmawiali[my, zanim ci tak brutalnie przerwaBem?  i ja zapragnBem nad tej sytuacji pozory normalno[ci. - Szczerze, nie pamitam.  odparBa po chwili. Trudno si dziwi. Ale byBo mi gBupio, |e doprowadziBem j do takiego stanu. - Wydaje mi si, |e o tym, czego si lkasz, oprócz tego, co oczywiste. - A, tak. - No i? Cisza wydawaBa si cign w nieskoDczono[. - Jak|e Batwo si niecierpliwi  westchnBem. SpojrzaBa mi krótko w oczy i wreszcie si odezwaBa. 21 - BaBam si, poniewa|, có|, z oczywistych wzgldów, nie powinnam przebywa z tob sam na sam. A obawiam si, |e tego wBa[nie bym chciaBa i jest to stanowczo zbyt silne uczucie.  powiedziaBa cicho, wpatrujc si w swoje dBonie. Wyraznie trudno byBo jej o tym mówi. ChciaBa przebywa w moim towarzystwie! Naprawd to powiedziaBa! Moj obezwBadniajc rado[ przymiBa jedynie [wiadomo[ jej lku. Ale czy mogBo by inaczej? Czy mogBem pragn wicej? Doskonale zdawaBem sobie spraw z tego jak bardzo jestem dla niej niebezpieczny. Palcy ból w gardle przypominaB mi o tym w ka|dej sekundzie. - Rozumiem. Rzeczywi[cie jest czego si ba. Pój[cie za gBosem serca w takim przypadku z pewno[ci nie le|y w twoim interesie. ZawahaBem si. - Powinienem byB zostawi ci w spokoju. Powinienem teraz wsta i odej[ w sin dal. Tylko nie wiem czy potrafi. W porzdku wykrztusiBem to. Tak, jestem tak egoistyczn istot, |e nara| ci na [mier, byle tylko móc przez chwil przebywa w twoim towarzystwie. - Nie chc, |eby[ sobie poszedB  odparBa niemal proszco. Chyba stanBoby mi serce, gdyby, rzecz jasna, nie zrobiBo tego ju| dawno. Czy to naprawd musiaBo by takie skomplikowane? Czy nie byBoby pro[ciej gdyby mnie unikaBa, jak wszyscy ludzie? Wtedy cierpiaBbym tylko ja. A tak, odchodzc zasmuciBbym tak|e j.  Och, jasne, wmawiaj to sobie  poczujesz si lepiej. Taki szlachetny i honorowy. Jakby[ nie byB potworem  odezwaB si zBo[liwy gBosik w mojej gBowie. ZgodziBem si z nim. - I wBa[nie dlatego powinienem tak uczyni.  powiedziaBem w przypBywie odpowiedzialno[ci.  Ale nie martw si, z natury jestem egoistyczn istot. Pragn twego towarzystwa zbyt mocno, by sBucha gBosu rozsdku.  przyznaBem si otwarcie. - Cieszy mnie to.  odpowiedziaBa. PoczuBem jak ogarnia mnie fala irytacji. Czy ona kiedy[ pojmie, co ja do niej mówi?! - Wic lepiej przestaD si cieszy!  rzuciBem, nieco zbyt ostrym tonem, cofajc dBoD, któr trzymaBa. - Pragn nie tylko twojego towarzystwa! Nigdy o tym nie zapominaj! Nigdy! Dla nikogo innego prócz ciebie nie stanowi tak ogromnego zagro|enia.  odwróciBem wzrok, czujc odraz do samego siebie. 22 - Obawiam si, |e nie rozumiem do koDca, co masz na my[li. Chodzi mi o to ostatnie zdanie.  nagle zdaBem sobie spraw z tego, |e ona nie ma pojcia o tym, jak na mnie dziaBa. Niemal si roze[miaBem, uprzytomniwszy sobie, |e pominBem najistotniejszy aspekt caBej sytuacji. -Hm, jak by ci to wyja[ni... Tak, |eby znów ci nie wystraszy...  podaBem jej swoj dBoD, tsknic ju| za t Bagodn pieszczot. -Zadziwiajco przyjemne to ciepBo  mruknBem. Istotnie, nie spodziewaBem si, |e jest to tak miBe doznanie. Tak wielu rzeczy nie wiedziaBem, tak wiele ominBo mnie w tym póB-|yciu! MusiaBem zastanowi si przez chwil nad tym, jak ubra w sBowa to co si we mnie dziaBo. - Ludzie gustuj w ró|nych smakach, prawda?  zaczBem, niepewny tego, co wBa[ciwie chc przekaza. - jedni lubi lody czekoladowe, inni truskawkowe. KiwnBa gBow dajc zna, |e rozumie. - Przepraszam za to kulinarne porównanie, ale nie wpadBem na nic lepszego. - CzuBem za|enowanie. Nie byBo Batwo o tym mówi. - Widzisz, ka|da osoba pachnie w inny sposób, ka|da ma swój specyficzny... smak. Teraz wyobraz sobie, |e zamykamy alkoholika w pomieszczeniu peBnym zwietrzaBego piwa. Zapewne wszystko chtnie by wypiB. Ale gdyby byB zdrowiejcym alkoholikiem wstrzymaBby si. Zostawmy, wic takiemu w [rodku kieliszek stu letniej brandy albo, powiedzmy, rzadki wykwintny koniak a pokój wypeBnijmy aromatem owych alkoholi po podgrzaniu. Jak sadzisz jak si teraz zachowa? Siedzieli[my w ciszy, patrzc sobie w oczy, starajc si odczyta nawzajem swoje my[li. Niemal zaklBem z frustracji. -Mo|e to nie najlepsze porównanie. Zapomnijmy o tej nieszczsnej brandy. Wezmy zamiast alkoholika czBowieka uzale|nionego od heroiny. -UsiBujesz powiedzie, |e jestem twoim ulubionym gatunkiem heroiny?  za|artowaBa. Hmm heroina& u[miechnBem si lekko. Co te| narkomani mog wiedzie o takim przemo|nym pragnieniu? A mo|e? ByBem od niej tak samo uzale|niony. -Tak, trafiBa[ w samo sedno. -Czsto tak si zdarza? 23 Niebezpieczna kwestia. StaraBem si na ni nie patrze mówic -RozmawiaBem o tym z moimi brami - odezwaBem si, nie odwracajc gBowy. - Dla Jaspera ka|de z was jest tak samo pocigajce. Jest zmuszony bezustannie walczy sam ze sob, |eby powstrzyma si od ataków. Widzisz, doBczyB do nas jako ostatni. Nie miaB do[ czasu, by wyrobi sobie wra|liwo[ na ró|nice w smaku i zapachu.  RzuciBem jej krótkie spojrzenie, |eby sprawdzi reakcj. Nie wiedziaBem jak mam to ubiera w sBowa, |eby jej nie spBoszy. - Wybacz, mo|e nie powinienem tak wprost... -Naprawd, nic nie szkodzi. Nie przejmuj si, |e mnie obrazisz, przestraszysz, czy co tam jeszcze. Tak po prostu jest. Rozumiem, co czujecie, a przynajmniej staram si to zrozumie. Po prostu wyja[nij mi wszystko jak umiesz najlepiej. WziBem gBboki oddech. - Jasper nie miaB, zatem pewno[ci, czy kiedykolwiek napotkaB na swej drodze kogo[, kto byBby dla niego równie... - usiBowaBem dobra w miar odpowiednie sBowo - równie pocigajcy smakowo, jak ty. Sadz, |e tak si istotnie nie staBo. PamitaBby. Emmett, |e tak to ujm siedzi w tym dBu|ej i wiedziaB, o co mi chodzi. PowiedziaB, ze zdarzyBo mu si to dwukrotnie, przy tym w jednym przypadku uczucie byBo silniejsze. - A tobie ile razy si to zdarzyBo?  zadaBa caBkiem naturalne pytanie. Ha, chwaBa Bogu, |e nie mog mówi o razach! - Nigdy. ZdawaBa si przetrawia t informacj. - I jak postpiB Emmett?  to pytanie równie| byBo naturalne. Tyle, |e du|o trudniejsze. Naprawd nie miaBem ochoty na nie odpowiada. Znów uciekBem spojrzeniem. Mimowolnie zacisnBem dBonie. To co zrobiB Emmett nie jest jednym wyj[ciem, powtarzaBem sobie. To nie musi si tak koDczy& - Chyba wiem  powiedziaBa, odczytujc odpowiedz z mojego milczenia. -Nawet najsilniejsi z nas czasem ulegaj pokusom, nieprawda|?  rzuciBem bez sensu. Co ja sobie w ogóle wyobra|aBem? -Czego ode mnie chcesz? Przyzwolenia?  zamarBem na dzwik tego pytania - A zatem nie ma nadziei?  co to miaBo znaczy? -Nie, skd  niemal krzyknBem w odpowiedzi. - Oczywi[cie, |e jest nadzieja! To znaczy, nie mam najmniejszego zamiaru...  nie mogBem dokoDczy tego zdania. Nie wypowiedziaBbym tego na gBos. - My to co 24 innego - Kiedy Emmett... To byli dla niego obcy ludzie. Zreszt zdarzyBo si to dawno, dawno temu, gdy nie byB jeszcze tak... wprawiony we wstrzemizliwo[ci, tak ostro|ny, jak teraz. -Wic gdyby[my wpadli na siebie w ciemnym zauBku...  zasugerowaBa ostro|nie. -PrzeszedBem samego siebie, starajc si nie rzuci na ciebie wtedy na biologii, w klasie peBnej dzieciaków.  wspomnienie tych minut napawaBo mnie obrzydzeniem. Nie byBem w stanie spojrze jej w oczy. - Kiedy mnie minBa[ w jednej chwili mogBem zniweczy wysiBki Carlisle'a. Gdybym nie wiczyB si w ignorowaniu swego pragnienia przez ostatnie có|, przez wiele lat, nie potrafiBbym si wówczas opanowa. U[miechnBem si gorzko. -MusiaBa[ doj[ do wniosku, |e jestem chory psychicznie. -Nie rozumiaBam, co takiego si staBo. Jak mogBe[ tak szybko mnie znienawidzi? -WedBug mnie byBa[ demonem zesBanym z piekieB na moj zgub. Zapach twojej skóry... Ach, byBem bliski szaleDstwa. Siedzc z tob w Bawce, wymy[liBem ze sto ró|nych sposobów na to jak ci wywabi z klasy. Przy ka|dym z nich walczyBem z pokus my[lc o mojej rodzinie, o tym, jak mógBbym zrobi im co[ takiego. Po lekcji wybiegBem, czym prdzej, byle tylko nie poprosi ci, |eby[ poszBa gdzie[ ze mn. BaBa si. Szok malowaB si na jej twarzy. ZaczynaBa naprawd rozumie jak realne byBo niebezpieczeDstwo, o którym rozmawiali[my. -A poszBaby[  dodaBem. WiedziaBem, |e byBbym w stanie omota j z zimn krwi, z premedytacj gBodnego drapie|cy. -Bez wtpienia - szepnBa. - Potem, co nie miaBo zreszt wikszego sensu, próbowaBem zmieni swój plan zaj, by móc ci unika, i wBa[nie wtedy musiaBa[ wej[ do sekretariatu. W tak niewielkim, tak ciepBym pomieszczeniu zapachy rozchodz si wyjtkowo Batwo. Twój te|. To byBo nie zniesienia. O maBo, co nie rzuciBem si do ataku. Zwiadkiem byBaby zaledwie jedna sBaba kobieta - jak|e szybko mógBbym si z ni pózniej upora. Zadr|aBa. WyBapywaBem ka|d, najdrobniejsz reakcj na moje sBowa, spodziewajc si, |e w ka|dej chwili jednak wstanie i ucieknie. UsiBowaBem si z tym pogodzi, tak, |eby pozwoli jej odej[. 25 - Sam nie wiem, jak si powstrzymaBem. ZmusiBem si, by nie czeka na ciebie pod szkol, by ciebie nie [ledzi. Na dworze twój zapach ginB w masie [wie|ego powietrza, byBo mi, wic Batwiej trzezwo my[le. OdstawiBem rodzeDstwo do domu - wiedzieli, |e co[ jest nie tak, ale wstyd mi byBo przyzna si przed nimi do wBasnej sBabo[ci - a potem pojechaBem prosto do szpitala, do Carlisle a powiedzie mu, |e wyje|d|am, na dobre. OtworzyBa szeroko oczy  chyba ze zdziwienia. - Wymienili[my si samochodami, bo miaB peBny bak, a ja nic chciaBem zwleka. Nie o[mieliBem si zajrze do domu, by stan twarz w twarz z Esme. Nie pozwoliBaby mi wyjecha bez strasznej awantury. UsiBowaBaby mnie przekona, |e nie jest to konieczne... - Nazajutrz rano byBem ju| na Alasce.  niemal skrzywiBem si na wspomnienie swojego tchórzostwa. - SpdziBem tam dwa dni w[ród starych znajomków, ale... tskniBem za domem. yle mi byBo z tym, |e sprawiBem przykro[ Esme i wszystkim innym, caBej mojej przyszywanej rodzinie. W górach na póBnocy powietrze jest tak czyste... NabraBem do wszystkiego dystansu. Trudno mi byBo uwierzy w to, |e tak bardzo nie mogBem ci si oprze. WytBumaczyBem sobie, |e uciekajc okazaBem si sBaby. Wcze[niej odczuwaBem pokusy, nie tak silne, rzecz jasna, nieporównywalnie sBabsze, ale jako[ sobie z nimi radziBem. Do czego to podobne, my[laBem, |eby jaka[ dziewczyna  [witokradcze sBowa! - jaka[ zwykBa uczennica zmuszaBa mnie do opuszczenia rodzinnego domu. Wic wróciBem. - Do naszego nastpnego spotkania przygotowaBem si odpowiednio polowaBem wicej ni| zwykle. ByBem pewien, |e mam w sobie do[ siBy, by traktowa ci jak ka|dego innego czBowieka. PodszedBem do caBej sprawy z wielk arogancj. Na domiar zBego nie potrafiBem czyta w twoich my[lach, aby przewidywa twoje reakcje. Nie byBem przyzwyczajony to tego rodzaju problem, a tu nagle musiaBem wyBapywa twoje wypowiedzi we wspomnieniach Jessiki, która jest do[ pBytk osob, denerwowaBo mnie wic, |e upadBem tak nisko. W dodatku nie mogBem mie pewno[ci czy przy niej nie kBamaBa[. Wszystko to szalenie mnie irytowaBo. PragnBem, |eby[ zapomniaBa o tym feralnym pierwszym dniu, staraBem si, wic rozmawia z tob jak z ka|d inn osob. Poniekd nie mogBem si ju| tych pogawdek doczeka, majc nadziej, |e uda mi si wreszcie odczyta twoje my[li. Ale okazaBo si, |e nie jeste[ taka jak wszyscy inni... ByBem zafascynowany. A od czasu do czasu ruchem dBoni lub 26 wBosów nie[wiadomie przyspieszaBa[ cyrkulacj powietrza i twój zapach znów mnie oszaBamiaB... A potem ten wypadek na szkolnym parkingu. Pózniej wymy[liBem [wietn wymówk, dlaczego zareagowaBem tak, a nie inaczej. Gdyby na moich oczach polaBa si krew, nie potrafiBbym si opanowa i pokazaB swoj prawdziw twarz. Tyle, |e wpadBem na to dopiero po fakcie. W tamtej chwili przez gBow przemknBo mi jedynie:  BBagam, tylko nie ona . PrzerwaBem na chwil swoja opowie[, wspominajc tamte chwile. Jeszcze teraz dr|aBem na sam my[l, o tym, |e mogBa tam zgin, na moich oczach. - A w szpitalu? ZebraBem si w sobie, by spojrze jej w oczy. - CzuBem do siebie wstrt. Jak mogBem narazi swoj rodzin na tak wielkie niebezpieczeDstwo? Mój los, nasz los byB w twoich rkach. WBa[nie twoich! Co za ironia. Jakby tego mi byBo trzeba - kolejnego motywu, by chcie ci zabi. - wzdrygnli[my si oboje. - PrzyniosBo to jednak przeciwny efekt - Rosalie, Emmett i Jasper zasugerowali, |e oto nadeszBa pora& Nigdy nie kBócili[my si tak zajadle. Carlisle stanB po mojej stronie, podobnie Alice.  och tak, ona ju| miaBa swoje powody, |eby tak postpi. SkrzywiBem si w niechtnym grymasie.  Jeszcze udowodni jej, |e ta akurat wizja si nie sprawdzi pomy[laBem. - Esme o[wiadczyBa z kolei, |e mam zrobi wszystko, co w mojej mocy, by móc zosta w Forks. - CaBy nastpny dzieD spdziBem, podsBuchujc my[li twoich rozmówców. ByBem zaszokowany, |e dotrzymywaBa[ sBowa. Nie mogBem poj, co tob kieruje. WiedziaBem jedno - |e nie powinienem kontynuowa tej znajomo[ci. O ile byBo to mo|liwe, trzymaBem si, zatem od ciebie z daleka. Tylko ten twój zapach, na twojej skórze, w oddechu, we wBosach... Wci| dziaBaB na mnie tak samo silnie co pierwszego dnia. - A mimo to - lepiej bym na tym wyszedB, gdybym jednak zdemaskowaB nas wszystkich owego pierwszego dnia, ni| gdybym miaB rzuci si na ciebie tu i teraz, w le[nym zaciszu, bez |adnych [wiadków.  zawBadnBy mn emocje. To krucha ludzka dziewczyna budziBa we mnie uczucia, których dotd nie poznaBem, które byBy zupeBnie nowe i zaskakujce. Ale poddaBem si im bez wahania. Dziki niej moje |ycie nabraBo sensu. Nawet je[li staBo si przez to pasmem bólu. -Dlaczego?  spytaBa po prostu. 27 -Isabello - wymówiBem starannie jej imi, woln dBoni mierzwic jej pikne, gste wBosy. PodobaBo mi si to uczucie, kiedy grube, mahoniowe pasma, prze[lizgnBy si pomidzy moimi palcami - Bello, nie potrafiBbym |y z my[l, |e pomogBem ci zej[ z tego [wiata. Nawet nie wiesz, jak mnie ta wizja prze[laduje. Twoje ciaBo, blade, zimne, nieruchome... Ju| nigdy miaBbym nie zobaczy twoich rumieDców i tego bBysku intuicji w oczach, gdy domy[lasz si prawdy& Nie, tego bym nie zniósB.  sama my[l o tym wywoBaBa gwaBtowny spazm bólu, którego nie zdoBaBem ukry. - Jeste[ teraz dla mnie najwa|niejsza. Jeste[ najwa|niejsz rzecz w caBym moim |yciu.  niemal powiedziaBem, to co tak bardzo pragnBem jej przekaza. Jeszcze nie teraz. Ale w tych sBowach zawarBem tyle uczucie ile byBem w stanie. CzekaBem na jak[ reakcj z jej strony, na jak[ odpowiedz. Co[ co da mi, lub odbierze nadziej. - Wiadomo ci ju| oczywi[cie, co ja czuj  odpowiedziaBa powoli.   Nie, nie wiadomo, najdro|sza. Dlatego dr| z niepokoju. - krzyczaBy moje my[li - Siedz teraz tu z tob, co oznacza, |e wolaBabym umrze ni| trzyma si od ciebie z daleka.  sBowa te zabrzmiaBy w moich uszach niczym najdoskonalsza symfonia. Czy to byBo koleje  tak ? - Co za idiotka ze mnie.  dokoDczyBa. - Bez wtpienia - zgodziBem si parskajc [miechem. Ona byBa idiotk? O niebiosa, kim|e ja wic powinienem siebie nazwa? ZmiaBem si by rozBadowa napicie, które ogarnBo mnie, gdy czekaBem na jej odpowiedz. AkceptowaBa moje szaleDcze uczucie! - A to dopiero - mruknBem - Lew zakochaB si w jagniciu. PrzemyciBem te sBowa, ukryBem je pod drwin, ale musiaBem je wypowiedzie. Tak chciaBem by wiedziaBa&  Kocham ci, moja pikna. Tak chciaBbym ci to powiedzie& ale co by[ t wiedz zrobiBa? - Biedne, gBupie jagni - westchnBa. -Chory na umy[le lew masochista.  odpowiedziaBem zgodnie z prawd i utkwiBem wzrok w [cianie lasu. Ta miBo[ nigdy nie powinna si byBa narodzi. Tak, byBem masochist. Ale nie w tym tkwiB problem. To, |e ja cierpiaBem i to na wBasne |yczenie, to byBo nic. Ale jak mogBem rani j? -Dlaczego& ?  urwaBa rodzce si na jej ustach pytanie. -Tak?  zachciBem j by kontynuowaBa. -Powiedz mi, prosz, dlaczego wtedy ode mnie odskoczyBe[? 28 -Dobrze wiesz, dlaczego.  Jakby to nie byBo oczywiste! Czy nie mogBa poj tej najbardziej ewidentnej kwestii? - Nie, nie. Chodzi mi o to, co dokBadnie zrobiBam nie tak. Bd musiaBa odtd mie si na baczno[ci, wic lepiej, |ebym nauczyBa si, czego unika. To, na przykBad - pogBaskaBa mnie po rce - jako[ ci nie przeszkadza.  nie przeszkadza? O Niebiosa! Nic nigdy nie sprawiBo mi takiej przyjemno[ci jak ten subtelny dotyk! -To nie byBa twoja wina, Bello, tylko wyBcznie moja.  to zawsze jest wyBcznie moja wina, pomy[laBem z gorycz. -Ale, mimo wszystko, mog ci przecie| jako[ pomóc, uBatwi |ycie. -Có|... - Zamy[liBem si na chwil. - To, dlatego, |e byBa[ tak blisko. Wikszo[ ludzi instynktownie nas unika, nasza odmienno[ci odrzuca. Nie spodziewaBem si, |e si do mnie przysuniesz. I ten zapach bijcy od twojej szyi... -Nie ma sprawy  rzuciBa, starajc si nada swojemu gBosowi |artobliwy ton.  Zakaz eksponowania szyi. Nie mogBem si nie roze[mia. PodcignBa koszulk do góry, udajc, |e chce si zasBoni. Nie, nie chciaBem, |eby to robiBa. Ten widok byB zbyt kuszcy, |eby z niego rezygnowa. A poza tym, mogBaby by okutana w najgrubsze futro i tak niczego by to nie zmieniBo. - Nie, nie musisz, wierz mi, wa|niejszy byB element zaskoczenia. Skoro tak& Mog to zrobi. Mog udowodni sobie, |e wytrzymam. Nic si przecie| nie stanie je[li jej dotkn. To pragnienie byBo stanowczo silniejsze ode mnie. W nieskoDczono[ wyobra|aBem sobie jak mikka, jak gBadka bdzie jej skóra, odtwarzaBem to ciepBo pod moimi palcami, ten rytmiczny puls jej krwi& Skoro faktura i temperatura mojej skóry najwyrazniej jej jako[ specjalnie nie przeszkadzaBy, mo|e, mógBbym& przecie| w ka|dej chwili mo|e si odsun. Bardzo powoli, sygnalizujc co zamierzam uniosBem dBoD i niepewnie przyBo|yBem dBoD do jej szyi. Ach! SzkBo pokryte jedwabiem. BaDka mydlana. Jakie porównania mógBbym wymy[li by opisa t satynow gBadko[, krucho[ jej ciaBa, niemal odczuwaln ulotno[? Jej ttno gwaBtownie przyspieszyBo. ChciaBem wierzy, |e spowodowaB 29 to mój dotyk, nie strach. Tym razem nie potrafiBem cofn dBoni. To przyciganie byBo zbyt silne. Na nic zdaBy si wewntrzne nakazy. ByBem bezsilny. A jednocze[nie tak silny jak nigdy dotd. - Sama widzisz. Wszystko w porzdku.  tak, w porzdku, przecie| nie musz tego przerywa. RumieDce, które wykwitBy na jej policzkach po prostu mnie oczarowaBy. - Tak sBodko si rumienisz  wymruczaBem z czuBo[ci. ChciaBem dotkn tych kwiatów, które zakwitBy na jej porcelanowej skórze, poczu ich ciepBo, to cudowne gorco, które niemal parzyBo moje dBonie. PogBaskaBem j delikatnie po policzku, niemal nieprzytomny ze szcz[cia, upojony tak gBbokim zadowoleniem, |e niemal nie potrafiBem go znie[. Gdyby nie to, ze nie byBem zdolny [ni, niechybnie uznaBbym to za cudownie realny sen. UjBem jej twarz w dBonie. Taka delikatna, bezbronna& w moich silnych, nienaturalnie silnych dBoniach. Tak bardzo si od siebie ró|nili[my. - Nie ruszaj si  poprosiBem, chcc si upewni, |e niczego mi nie utrudni. To na co si wBa[nie porywaBem, byBo tak ryzykowne, tak nieodpowiedzialne, |e nie powinno mi nawet przyj[ do gBowy. Ale musiaBem sam przed sob przyzna, |e nie potrafiBem si powstrzyma. IgraBem z losem. SpojrzaBem potworowi prosto w pBonce czerwieni oczy i splunBem mu w twarz. PochyliBem si w jej kierunku. Uczucia, które si we mnie kBbiBy, nie poddawaBy si opisowi, nie znaBem sBów zdolnych je wyrazi. MogBem tylko bezwolnie si im podda. OparBem si policzkiem o wgBbienie pod jej gardBem. ByBem tak blisko niej! Wtulony w ni, przytulony do jej mikkiego, cudownego ciaBa. PBonBem, spalaBem si, obracaBem w popióB i niczym feniks odradzaBem si na nowo, by znów pokornie podda si pBomieniom. MusiaBem wstrzyma oddech. Chocia| na chwile przerwa tortury zadawane memu ciaBu, by móc w peBni poczu t obezwBadniajc przyjemno[ przebywania tak blisko niej. Moje dBonie ze[lizgnBy si z jej twarzy, zsunBy si w dóB po jej szyi, zachBannie zapamitujc jej aksamitn, jedwabist gBadko[, a| spoczBy na 30 jej ramionach. WiedziaBem, |e to co zaraz zrobi, bdzie niewBa[ciwe. Ju| nawet nie walczyBem. Moja lepsza strona polegBa w tej rozgrywce. Za to ta bardziej egoistyczna triumfowaBa. Delikatnie musnBem czubkiem nosa jej obojczyk i oparBem gBow o jej piersi. Dzwik jej bijcego serca byB upajajcy. TrzepotaBo niczym maleDki ptaszek uwieziony w klatce. Ale biBo. CzuBem jego mocny rytm, ten gBboki takt o|ywiajcy jej drobne ciaBo. Z gBbi mojej piersi wyrwaBo si stBumione westchnienie. Nie spodziewaBem si, |e dostan tak wiele. {adna siBa na [wiecie nie oderwaBby mnie teraz od niej, |adne poczucie odpowiedzialno[ci, |aden lk, |adna wizja nie byBy w stanie przekona mnie, |e powinienem wyrzec si tej cudownej blisko[ci. Pragnienie szarpaBo bólem moje gardBo, ale stBumiBem je z Batwo[ci. Nawet ono nie mogBo przerwa tej chwili. Jej serce si uspokoiBo, zwolniBo i równo, z determinacj wybijaBo swoj melodi. A ja trwaBem zasBuchany. Nie wiem ile czasu to trwaBo. Dosy bym umarB i narodziB si na nowo. I znów, tak jak tej nocy, gdy po raz pierwszy wypowiedziaBa moje imi, wiedziaBem, |e nie byBem ju| tym samym Edwardem, co jeszcze chwil temu. PoskromiBem drzemic we mnie besti. OdniosBem swoje maBe zwycistwo. ZatriumfowaBem nad bezmy[lnym, zwierzcym instynktem, który domagaB si jej krwi. Niechtnie si od niej oderwaBem, chocia| wszystko we mnie krzyczaBo bym zostaB. Ale wierzyBem, |e bd jeszcze miaB szans poczu to ponownie. - Nastpnym razem nie bdzie to ju| takie trudne  oznajmiBem, nie kryjc zadowolenia. - Bardzo musiaBe[ ze sob walczy?  jak zwykle zatroskana o mnie, chocia| to ona byBa w [miertelnym niebezpieczeDstwie. Nie mogBem tego poj. Ale ju| si z tym pogodziBem. - My[laBem, |e bdzie gorzej.  fakt, naprawd spodziewaBem si katuszy i za|artej walki.  A ty jak si czuBa[?  by mo|e powinienem pomy[le o tej kwestii wcze[niej. Ostatecznie mogBa nie mie ochoty na to |ebym znalazB si tak blisko, abstrahujc od tego, |e byBem niebezpiecznym 31 wampirem. ByBem tak|e po prostu chBopakiem. - Nie byBo zle. To znaczy, mnie nie byBo zle.  zabawnie sformuBowane. Grunt, |e nie byBo to dla niej nieprzyjemne. - Wiesz, co mam na my[li, - dodaBa, u[miechajc si, ChciaBbym. Ale rozumiaBem. Có|, mi te| nie byBo zle, prawda? - Zobacz. Czujesz jaki ciepBy?  spytaBem przykBadajc jej dBoD do swojego policzka. To byB spontaniczny odruch. Nie pomy[laBem o tym, co poczuj kiedy Bella dotknie mojej twarzy. Teraz to ona poprosiBa, |ebym si nie ruszaB. ZastygBem w bezruchu, nie o[mieliwszy si nawet drgn, byle tylko nie przestawaBa. Je[li dotyk jej palców na mojej dBoni sprawiaB mi przyjemno[, to teraz powinienem popa[ w caBkowit ekstaz. PrzesunBa dBoni po moim policzku musnBa powieki, cienk skór pod oczami, nos. Kiedy jej mikkie palce dotknBy moich ust, niemal jknBem. Przez caBe moje ciaBo przebiegB prd, rozkoszny dreszcz przepBynB przeze mnie chBodn fal. Moje wargi rozchyliBy si lekko, zachcone pieszczot. Nie wiem co wBa[ciwie zamierzaBem, ale na szcz[cie dla nas obojga, Bella chocia| raz posBuchaBa jakiego[ echa instynktu samozachowawczego i odsunBa si, przerywajc badanie mojej twarzy. GBód. Niedosyt. ChciaBem wicej. ChciaBem, |eby nigdy nie przestawaBa. - {aBuj& |aBuj, |e nie mo|esz poczu tego, co ja czuj. Tej zBo|ono[ci targajcych mn emocji, tego zamtu, jaki mam w gBowie. Powoli, rozkoszujc si tym gestem, odgarnBem jej wBosy, zasBaniajce t pikn twarz. - Opowiedz mi o tym. - poprosiBa. - Raczej nie potrafi. MówiBem ci ju|, z jednej strony jest gBód, pragnienie. Po|dam twojej krwi. To takie |aBosne. Sdz, |e to akurat jeste[ w stanie zrozumie, przynajmniej do pewnego stopnia. ByBoby ci Batwiej gdyby[ byBa narkomank czy kim[ takim. Ale to nie wszystko. - DotknBem palcami jej warg i znów przeszedB mnie drzesz. - Do tego dochodz jeszcze inne pragnienia. Pragnienia, których nie znam i których nie rozumiem. - Có|, istnieje mo|liwo[, |e wiem, o co ci chodzi, lepiej, ni| ci si to wydaje.  och, to byBo caBkiem interesujce. Czy miaBem prawo w to uwierzy? 32 -Nie jestem przyzwyczajony do ludzkich odruchów. Czsto si tak czujesz? -Jak teraz przy tobie?  zawahaBa si. - Nie. To pierwszy raz. UjBem jej dBonie. WydaBy mi si tak bardzo kruche w moim silnym u[cisku. - Nie wiem, jak mam si zachowywa, gdy jestem tak blisko ciebie - przyznaBem. - Nie wiem, czy potrafi by tak blisko. DaBa mi do zrozumienia, pamitajc o tym jak zareagowaBem ostatnio, |e zamierza si przysun. PrzytuliBa si do mnie, opierajc si gorcym policzkiem o moje twarde, nieustpliwe ciaBo. - Tyle wystarczy  wyszeptaBa. Uwa|ajc na ka|dy gest i kontrolujc si tak bardzo, ja tylko byBem w stanie, objBem j i przycisnBem do siebie. Tak, chciaBem by blisko niej, tak blisko jak to tylko mo|liwe. WtuliBem twarz w jej wBosy rozkoszujc si ich zapachem. Przez odurzajcy zapach jej krwi przebijaB si teraz lekki aromat truskawkowego szamponu. - Dobrze ci idzie  zauwa|yBa. - Kryje si we mnie wiele czBowieczych instynktów. S schowane gBboko, ale gdzie[ tam s.  to byBa prawda, ale dopiero teraz zaczynaBem to rozumie. To wszystko nie odeszBo  zostaBo jedynie stBumione przez now, mroczn natur. Teraz to odzyskiwaBem, cieszc si ka|dym szczegóBem. Trwali[my tak przez dBu|szy czas. PrzepeBniaB mnie spokój  ta chwila byBa tak perfekcyjna, tak doskonale pikna, |e niemal nie mogBem w to uwierzy. TrzymaBem j w ramionach! Chyba zrozumiaBem, co Alice miaBa na my[li mówic, |e bd zaskoczony rozwojem wydarzeD. Nie [miaBem przypuszcza, |e co[ takiego w ogóle mo|e si midzy nami wydarzy. Kiedy zaczBo si [ciemnia u[wiadomiBem sobie, |e nasz czas si koDczy  ta chwila nie mogBa trwa w nieskoDczono[, tak jakbym sobie tego |yczyB. - Czas na ciebie.  zauwa|yBem niechtnie. - A my[laBam, |e nie potrafisz czyta mi w my[lach. - Coraz Batwiej mi zgadywa  odparBem, znów cieszc si, |e udaBo nam si pomy[le o tym samym, nawet je[li byBa to my[l o konieczno[ci rozstania. Nie mieli[my ju| czasu by wraca w taki sam sposób jak przyszli[my. 33 Pomy[laBem wiec, |e mógBbym zaprezentowa jej cos jeszcze. To powinno by ciekawym do[wiadczeniem. - Czy mógBbym ci co[ pokaza?  spytaBem, kBadc jej dBonie na ramionach i zagldajc w jej czekoladowe oczy. - Co takiego?  spytaBa z ciekawo[ci w gBosie. - PokazaBbym ci, jak przemieszczam si po lesie, kiedy jestem sam.  czemu posmutniaBa? Najgorsze ju| jej i tak pokazaBem. - Nie martw si, wBos ci z gBowy nie spadnie, a zaoszczdzimy sporo czasu.  zapewniBem j u[miechajc si. - Zamierzasz zamieni si w nietoperza? Roze[miaBem si i przez chwil zupeBnie nie mogBem si opanowa. Ach te mity! I ta jej naiwna wiara w bzdury wpojone ludziom przez gBupie hollywoodzkie produkcje! -I co jeszcze? Mo|e w Batmana?  rzuciBem z ironi. -Tak si pytam. Skd mam wiedzie?  odparBa, lekko ura|ona. - No dobra, tchórzu, koniec dyskusji. Wskakuj mi na plecy. ZawahaBa si, my[lc, |e |artuj. Widzc to niezdecydowanie, przycignBem j do siebie i jednym ruchem umie[ciBem j na swoich plecach. PoczuBem jak przy[piesza jej serce, poczuBem bijce od niej gorco, a kiedy oplotBa mnie nogami i zawinBa ramiona wokóB mojej szyi nie posiadaBem si z rado[ci. - Wa| troch wicej ni| przecitny plecak. - Te| mi co[! - prychnBem, wywracajc oczami - na jej oczach podniosBem samochód i rzucaBem solidnym konarem, a ona si przejmuje, |e jest za ci|ka!. ByBa tak blisko, a jej zapach nie powodowaB ju| takich cierpieD. Nagle zapragnBem rozkoszowa si nim, nie my[lc ju| dBu|ej o tym, co wywoBywaB. ByB po prostu pikny i tak chciaBem go odczuwa. ChwyciBem jej dBoD i przycisnBem do swojego policzka, biorc jednocze[nie gBboki wdech. - Idzie mi coraz lepiej - skwitowaBem. I zaczBem biec. Zawsze uwielbiaBem biega, mo|liwo[ rozwijania takich prdko[ci byBa jednym z moich ulubionych aspektów bycia wampirem. A bieganie z ni byBo przyjemno[ci jeszcze wiksz ni| zwykle. CzuBem si wolny, czuBem si niewiarygodnie szcz[liwy, czuBem, |e wszystko jest mo|liwe. I wtedy w mojej gBowie zrodziBa si my[l, od której nie byBem w stanie si 34 uwolni, nie wa|ne jak bardzo bym próbowaB. Skoro tyle rzeczy poszBo o wiele lepiej ni| mógBbym si spodziewa, to mo|e i to niemo|liwe do speBnienia marzenie miaBo szans& ? Tymczasem dotarli[my ju| na skraj lasu. - Zwietna zabawa, nieprawda|? Nie zareagowaBa. ZaniepokoiBo mnie to. - Bello? - Chyba musz si poBo|y - jknBa. -Oj, przepraszam.  czy|bym przesadziB? Czy mo|na dosta choroby lokomocyjnej  jadc na czyich[ plecach? ObawiaBem si, |e nikt raczej nie prowadziB takich badaD. -Raczej sama nie dam rady  stwierdziBa cicho. Za[miaBem si lekko i delikatnie rozplataBem jej dBonie zaci[nite na mojej szyi - poddaBy si do razu. PrzesunBem j sobie na brzuch, przytuliBem do siebie, nie chcc jeszcze odrywa si od jej ciaBa, po czym ostro|nie poBo|yBem na bezpiecznie wygldajcej kpie paproci. - Jak si czujesz? -Mam zawroty gBowy. -To schowaj j midzy kolana.  odpowiedziaBem jak idiota, odruchowo podajc podrcznikowy sposób. PosBuchaBa jednak i po chwili wyraznie jej si polepszyBo. To byBo stanowczo nieodpowiedzialne z mojej strony. ZrobiBo mi si gBupio. - To chyba nie byB najlepszy pomysB  przyznaBem ze skruch. -Skd, bardzo ciekawe do[wiadczenie.  niemal wyszeptaBa, sBabym gBosem. -Akurat, jeste[ blada jak [ciana. Jak ja!  istotnie, mo|na byBo niemal pomy[le, |e jeste[my istotami jednego gatunku. -Co[ mi si wydaje, |e powinnam byBa jednak zamkn oczy. -Nastpnym razem ju| nie zapomnisz. -Nastpnym razem?! Za[miaBem si. Najwa|niejsze, |e nic jej nie byBo. A ja nadal byBem optany my[l, która zrodziBa si podczas biegu. -Szpanowa si mu zachciaBo - mruknBa. -Otwórz oczy, Bello - poprosiBem cicho, nie wierzc, |e si na to decyduj. PrzysunBem si do niej. 35 -Biegnc, pomy[laBem sobie, |e chciaBbym...  urwaBem, nagle tracc caBa pewno[ siebie. -{e chciaBby[ nie trafi w jakie[ drzewo?  nie uBatwiaBa mi |ycia, jak zwykle zreszt. -GBuptasku, taki bieg to dla mnie pestka. Wymijam je instynktownie. - Znowu si popisujesz. U[miechnBem si. - Pomy[laBem sobie  spróbowaBem dokoDczy, znów czujc zdenerwowanie - |e chciaBbym spróbowa czego[ jeszcze.  delikatnie ujBem jej twarz w dBonie. Czy naprawd o[miel si j pocaBowa? Czy to w ogóle bdzie mo|liwe? Tak wiele ryzykowaBem! Ale pokusa byBa zbyt silna, nie potrafiBem si jej oprze. Pragnienie posmakowania jej ust owBadnBo mn caBkowicie. ZawahaBem si. To nie powinno by mo|liwe, ale byBem pewien, absolutnie pewien, |e dam rad. Nie skrzywdz jej. Nie zniszcz takiej chwili. Powoli, koncentrujc si z caBych siB, by nie zrobi tego za mocno dotknBem jej ciepBych, cudownie mikkich, jedwabistych ust. Wra|enie byBo oszaBamiajce. W momencie krótszym ni| mgnienie oka, zalaBa mnie fala gwaBtownych doznaD, caBkiem obcych i zupeBnie odurzajcych. MaBo brakowaBo a zatraciBbym si w tym bez reszty, jednak reakcja Belli przywróciBa mnie rzeczywisto[ci. OdpowiedziaBa na pocaBunek gwaBtowniej ni| si spodziewaBem, rozchyliBa wargi i wpltaBa palce w moje wBosy, przycigajc mnie bli|ej do siebie. Dziki gBód zawBadnB moim ciaBem, a emocje które mn targnBy pozbawiBy mnie w tej chwili jakiejkolwiek wBadzy nad wBasnymi zmysBami i odruchami. ZastygBem przera|ony, |e nie utrzymam moich mrocznych instynktów na wodzy, |e jednej chwili strac nad sob kontrol. Natychmiast przewaBem to szaleDstwo. - Oj - szepnBa przepraszajco. -  Oj to maBo powiedziane. GBód szalaB w moim ciele, potwór szarpaB si, ze wszystkich siB starajc si uwolni i przej nade mn kontrol. Nie miaBem zamiaru mu na to pozwoli. MaBo tego, postanowiBem pokaza mu, |e jestem wystarczajco silny, by teraz od niej nie uciec, by do reszty nie zepsu jej pierwszego pocaBunku. 36 - Mo|e lepiej bdzie...  spróbowaBa wyrwa si z moich obj, ale nie pozwoliBem jej si ruszy. Nie chciaBem, |eby si ode mnie odsunBa. To byBoby zbyt bolesne. - Nie, nie, poczekaj  powiedziaBem tak spokojnie, jak tylko potrafiBem. - Wytrzymam. Powoli dochodziBem do siebie, wracaBo panowanie nad sob, znów trzymaBem si w ryzach. U[miechnBem si zadowolony z wBasnych postpów. - No i prosz  stwierdziBem obwieszczajc swoje maBe zwycistwo. - Wytrzymasz? Za[miaBem si gBo[no. - Mam silniejsz wol, ni| przypuszczaBem. To miBo. - Szkoda, |e o mnie tego nie mo|na powiedzie. Przepraszam za to, co si staBo. To chyba jednak ja powinienem przeprasza. Ale ostatecznie nic si nie staBo. Zamiast niszczy wszystko pretensjami do [wiata, za|artowaBem z niej lekko. - No có|, w koDcu jeste[ tylko czBowiekiem. - Wielkie dziki - wycedziBa. PodniosBem si szybko i wycignBem rk, by pomóc jej wsta. To byBo takie miBe, móc by wobec niej gentlemanem. - To jeszcze po biegu, czy tak doskonale caBuj?  zapytaBem, troch |artem, a troch z autentycznej ciekawo[ci. Bardzo pragnBem wiedzie jakie to na niej zrobiBo wra|enie. Cisza w jej umy[le znów staBa si dla mnie niezno[na. -Sama nie wiem. I to, i to. Nadal krci mi si w gBowie. -Sdz, |e powinna[ da mi poprowadzi. -OszalaBe[?  zaprotestowaBa gwaBtownie. -Co tu du|o kry, jestem lepszym kierowc od ciebie. Nawet w najbardziej sprzyjajcych warunkach masz ode mnie gorszy refleks.  zauwa|yBem, zgodnie z prawd, zreszt. -Zgadzam si w zupeBno[ci, nie wiem tylko, czy moje nerwy i moja furgonetka znios twój styl jazdy.  marudziBa. -Bello, oka||e mi cho troch zaufania. Jakby ju| nie ufaBa mi a| za bardzo. 37 - Nie ma mowy.  skwitowaBa, robic przy tym min rozkapryszonej dziewczynki. Nie miaBem zamiaru godzi si na to, |e prowadziBa i zastanawiaBem si wBa[nie jak odwie[ j od tego pomysBu, kiedy zachwiaBa si niebezpiecznie. Natychmiast j zBapaBem. -Bello, nie po to przechodziBem samego siebie, ratujc ci z licznych opresji, |eby pozwoli ci zasi[ za kierownic, kiedy ledwo si trzymasz na nogach. A poza tym jazda po pijanemu to przestpstwo. -Po pijanemu? - obruszyBam si. -Sama moja obecno[ dziaBa na ciebie upajajco  pozwoliBem sobie na lekk ironi. PoddaBa si, dajc mi kluczyki. - Tylko spokojnie. Moja furgonetka ma ju| swoje lata. - Bardzo rozsdna decyzja - A na ciebie moja obecno[ nic ma |adnego wpBywu? - spytaBa nieco ura|onym tonem.  Dziewczyno, gdyby[ chocia| potrafiBa sobie wyobrazi jak nam nie dziaBasz! Taka wBadza, jak masz nade mn powinna by zakazana. Pomy[laBem, czujc przypByw gorcych uczu. Ale nie zdobyBem si na to, by jej to powiedzie. - I tak mam lepszy refleks.  stwierdziBem tylko. 15 SiBa woli Nienawidz jezdzi tak wolno. To frustrujce kiedy mo|esz biec szybciej ni| jecha. Dobrze, |e nigdy nie musiaBem zbytnio koncentrowa si na prowadzeniu samochodu, bo tym razem miaBbym z tym powa|ne problemy. Niemal co chwil upewniaBem si, |e wci| przy mnie jest, z niedowierzaniem zerkaBem na nasze splecione dBonie. 38 PrzepeBniony gBbokim zadowoleniem zaczBem nuci jaki[ stary przebój Beatlesów, leccy akurat w radiu. SBowa popBynBy caBkiem naturalnie, praktycznie bez udziaBu mojej woli. Lata pidziesite& Ciekawy okres w muzyce, trzeba przyzna. - Lubisz takie kawaBki?  spytaBa Bella, z ciekawo[ci. - Muzyka w latach pidziesitych to byBo to. Nastpne dwie dekady - koszmarne - wzdrygnBem si na wspomnienie tych dzwików. - Dopiero lata osiemdziesite byBy zno[ne.  odpowiedziaBem, wyra|ajc po prostu swoj opini. Nie zastanawiaBem si nad tym jak reakcj z jej strony to wywoBa. - Powiesz mi kiedy[ wreszcie, ile masz lat?  no tak. Kto[ kto byB przy tym gdy powstawaBa muzyka lat pidziesitych chyba prowokuje do pytania o wiek. T kwesti trzeba byBo w koDcu poruszy. Ale przecie| i tak wiedziaBa ju| wszystko. - Czy ma to jakie[ znaczenie?  spytaBem. By mo|e jednak przeszkadzaBoby jej to, |e jestem starszy od jej pradziadka? - Nie, po prostu jestem ciekawa. Wiesz, jak czBowieka co[ nurtuje, to nie [pi po nocach.  odparBa swobodnym tonem. Mo|e to faktycznie tylko zwykBa ludzka ciekawo[. - Czy ja wiem, mo|e bdziesz zszokowana.  nie bardzo chciaBem o tym rozmawia. Ale wiedziaBem, ze to nieuniknione. Zreszt, przecie| chciaBem, |eby mnie w peBni poznaBa, nie chciaBem ju| mie przed ni |adnych tajemnic. - No, wypróbuj mnie  zachciBa, zniecierpliwiona moim milczeniem. ZajrzaBem w jej oczy. BiBy z nich pewno[, caBkowite zaufanie i determinacja by pozna prawd  jakakolwiek by ona nie byBa. PoddaBem si. - UrodziBem si w Chicago w 1901 roku. - przerwaBem, ciekaw jej reakcji na t do[ odlegB dat. PanowaBa jednak nad mimik, nie chcc zapewne mnie zmartwi. U[miechnBem si lekko - ta istota chyba nigdy nie przestanie mnie intrygowa. - Carlisle natrafiB na mnie w szpitalu latem 1918. MiaBem wówczas siedemna[cie lat i umieraBem na gryp hiszpank. Najwyrazniej nawet sama sugestia na temat mojej [mierci j wystraszyBa, bo nabraBa gwaBtownie powietrza. A przecie| wiedziaBa jak ta historia si koDczy. Mimo to nie chciaBa sBucha o tym jak umieraBem. Interesujce. -Nie pamitam tego za dobrze. MinBo tyle lat, ludzkie wspomnienia 39 blakn.  pomy[laBem o swoim [miertelnym |yciu. SpBowiaBe, rozmyte obrazy. Ledwie przypominaBem sobie ludzi którzy mnie wtedy otaczali, ale i oni byli jedynie mglistymi sylwetkami.- Pamitam jednak, jak si czuBem, gdy Carlisle mnie ratowaB. Có|, to w koDcu wydarzenie, o którym trudno zapomnie.  bez wtpienia, trudno. Taki ból nie jest czym[, co Batwo wyprze ze [wiadomo[ci. Ale o tym nie zamierzaBem jej opowiada. Nie zamierzaBem dopu[ci do tego, |eby musiaBa go odczuwa. -Co z twoimi rodzicami? -Zmarli na gryp przede mn. ByBem sam na [wiecie. Dlatego mnie wybraB. W chaosie szalejcej epidemii nikt nie zwróciB uwagi na to, |e zniknBem. -Jak ci... ratowaB? Dlaczego musiaBa o to pyta? Natychmiast przed moimi oczami pojawiBa si wizja Alice. OdpdziBem j natychmiast, by nie traci dobrego nastroju. MusiaBem trzyma j od tego daleka. - To trudne. Niewielu z nas potrafi si dostatecznie kontrolowa. Ale Carlisle zawsze miaB w sobie tyle szlachetnego czBowieczeDstwa, tyle wspóBczucia... Nie znajdziesz drugiego takiego w annaBach naszej historii, nie sdz.  o tak, to nie to co ja - Co za[ si mnie tyczy, do[wiadczenie to byBo po prostu niezwykle bolesne.  PrzerwaBem, by nie powiedzie za du|o i zmieniBem nieco kierunek wypowiedzi. - KierowaBa nim samotno[. Zwykle to wBa[nie ona jest powodem, dla którego postanawia si kogo[ uratowa. ByBem pierwszym czBonkiem rodziny Carlisle'a. Esme doBczyBa do nas wkrótce potem. SpadBa z klifu. TrafiBa prosto do szpitalnej kostnicy, ale jakim[ cudem jej serce nadal biBo. - Wic trzeba by umierajcym, |eby zosta& - nie dokoDczyBa, wci| nie potrafic nazwa wprost tego, czym byBem. - Nie, nie. To tylko Carlisle tak postpuje. Nie mógBby zrobi tego komu[, kto miaB inny wybór.  dlatego i ja nie zamierzaBem tak postpowa. I nie miaBem zamiaru dopu[ci do tego, by kiedykolwiek nie byBo innego wyboru. - Chocia|, nie przecz, wspominaB, |e gdy ttno wybranej osoby niknie, Batwiej trzyma si w ryzach.  miaBem wra|enie, |e i tak mówi za du|o. - A Emmett i Rosalie? 40 - Carlisle sprowadziB Rosalie pierwsz. Bardzo dBugo nie zdawaBem sobie sprawy, |e liczyB na to, i| stanie si ona dla mnie tym, kim Esme staBa si dla niego. DbaB o to, by nie rozmy[la przy mnie o swoich planach.  wywróciBem oczami. Ja i Rose to byBa kompletna pomyBka. - Zawsze jednak traktowaBem j wyBcznie jak siostr. Dwa lata pózniej znalazBa Emmetta - mieszkali[my wtedy w Appalachach. Pewnego dnia, podczas polowania, natrafiBa na chBopaka, którego zaatakowaB niedzwiedz. Natychmiast zaniosBa go na rkach do Carlisle'a, cho miaBa do przebycia ponad sto mil. BaBa si, |e, sama nie da rady. Dopiero teraz zaczynam powoli rozumie, jak ci|k prób musiaBa by dla niej ta podró|. Tak, teraz zaczynaBo do mnie dociera, jakie katusze musiaBa znie[ Rose, |eby ocali Emmett a. Jak musiaBa obawia si, |e zrobi mu krzywd, mimo tego uczucia dla niego, które zaczynaBo kieBkowa w jej sercu, jak musiaBa panowa nad swoim instynktem, kiedy trzymaBa w ramionach jego skrwawione ciaBo  ona, która nigdy nie skosztowaBa ludzkiej krwi. SpojrzaBem na Bell, po raz kolejny my[lc o tym jak wiele dla mnie znaczy i o tym ile wyrzeczeD godz si znie[, byle tylko móc z ni by. Nie rozplatajc naszych dBoni pogBaskaBem j lekko po policzku. Wci| dziwiBem si, |e sta mnie na takie gesty i niedowierzaBem wBasnym zmysBom. - Ale udaBo jej si  stwierdziBa Bella, sprowadzajc mnie na ziemi i przypominajc, |e przerwaBem opowie[. -UdaBo. ZobaczyBa co[ takiego w jego twarzy, co daBo jej t siB. I od tamtego czasu s par. Czasem mieszkaj osobno, jako mBode maB|eDstwo, ale im mBodszych udajemy tym dBu|ej mo|emy zosta w danym miejscu. Forks wydaBo nam si idealne, wic caBa nasza pitka poszBa tu do szkoBy.  za[miaBem si lekko - Za par lat wyprawimy im zapewne wesele. Znowu. -Zostali jeszcze Alice i Jasper. -Alice i Jasper to dwa bardzo rzadkie przypadki. Oboje  nawrócili si , jak to okre[lamy, bez |adnej ingerencji z zewntrz, Jasper byB czBonkiem innej... rodziny, hm, bardzo osobliwej rodziny. WpadB w depresj, odBczyB si od grupy. Wtedy znalazBa go Alice. Podobnie jak ja, obdarzona jest pewnymi zdolno[ciami, które nawet w[ród nas uwa|ane s za niezwykBe. 41 - Naprawd?  zdziwiBa si.  Ale przecie| mówiBe[, |e tylko ty potrafisz czyta ludziom w my[lach.  có|, czemu niby miaBaby si spodziewa, |e mo|na mie jeszcze dziwniejsze zdolno[ci? - Zgadza si. Ona wie o innych rzeczach. Widzi... widzi rzeczy, które mog zdarzy si w przyszBo[ci. Ale tylko mog. PrzyszBo[ nie jest pewna. Wszystko mo|e si zmieni. PowiedziaBem to z absolutnym przekonaniem. WBa[nie ze wszystkich siB staraBem si nie dopu[ci do tego, by przyszBo[ pozostaBa bez zmian. To tylko mo|liwo[. To naprawd nie musi koDczy si w ten sposób. ZacisnBem zby, peBen determinacji by sprzeciwi si losowi. -Co na przykBad widzi?  a to podobno ja umiem czyta w my[lach. Je[li z nas dwojga tylko ja to potrafi, to w takim razie Bella potrafi zadawa pytania adekwatne do moich my[li. I to dokBadnie takie, na które wolaBbym nie odpowiada. Ale zawsze mogBem opowiedzie o czym[ innym. -ZobaczyBa Jaspera i wiedziaBa, |e jej szuka, zanim on o tym wiedziaB. ZobaczyBa Carlisle'a i nasz rodzin i postanowili nas odnalez. Jest szczególnie wyczulona na istoty nieludzkie, zawsze, na przykBad, kiedy inna grupa pojawia si w okolicy. I czy tamci stanowi jakie[ zagro|enie. - Czy du|o jest takich... jak wy?  chciaBa wiedzie. - Nie, niezbyt du|o. Wikszo[ nie osiedla si nigdzie na staBe. Tylko ci, którzy, tak jak my, zrezygnowali z polowania na ludzi  zerknBem na ni, by sprawdzi jakie wra|enie robi na niej mówienie o polowaniu na istoty jej podobne. ZdawaBa si kompletnie nie reagowa. Jakby nie czuBa si zagro|ona nawet w najmniejszym stopniu. - & potrafi z nimi dowolnie dBugo koegzystowa.  kontynuowaBem rozpoczte zdanie. - Natrafili[my tylko na jedn rodzin podobn do naszej, w pewnej wiosce na Alasce. Mieszkali[my nawet przez jaki[ czas razem, ale tylu nas byBo, |e za bardzo rzucali[my si w oczy. Ci z nas, którzy zarzucili... pewne obyczaje, trzymaj si zazwyczaj razem. - A pozostali? - Najcz[ciej to nomadowie. ZdarzaBo si, |e i które[ z nas wdrowaBo samotnie, ale z czasem, jak zreszt wszystko inne, robi si to nu|ce. Chcc nie chcc musimy na siebie wpada, bo wikszo[ preferuje póBnoc. - Dlaczego póBnoc?  spytaBa, jakby nie byBo to caBkiem logiczne. 42 - Gdzie miaBa[ oczy na Bce?  rzuciBem kpiarskim tonem - Czy sdzisz, |e mógBbym wyj[ na ulic przy sBonecznej pogodzie, nie powodujc wy- padków samochodowych? Wybrali[my t cz[ stanu Waszyngton wBa[nie dlatego, |e to jedno z najbardziej pochmurnych miejsc na [wiecie. MiBo jest móc wyj[ z domu w dzieD. Nawet nic wiesz, jak bardzo mo|na mie do[ nocy po niemal dziewidziesiciu latach. Naprawd nienawidziBem |ycia w nieustajcej nocy. Niewiele jest tak frustrujcych rzeczy, jak ukrywanie si za dnia i wynurzanie si z domu wyBcznie pod osBon nocy, jak jakie[ potpione dusze. Po prawdzie byli[my nimi, ale nikt chyba nie lubi sobie tego u[wiadamia. - To std wzity si legendy? - Prawdopodobnie.  chyba nikt nie wziB pod uwag, |e to co dzieje si z nami w sBoDcu mo|e by caBkiem przyjemne dla oka i ciemny lud uznaB, |e pewnie sBoDce nas krzywdzi  dodaBem w my[lach, ale nie zd|yBem tego wypowiedzie, bo Bella ju| zadaBa kolejne pytanie. ByBa tak zafascynowana tym wszystkim, |e zaczB ogarnia mnie niepokój. - Czy Alice, tak jak Jasper, byBa kiedy[ czBonkiem innej rodziny? - Nie, i tu jest pies pogrzebany. To dla nas zagadka. Alice nie pamita w ogóle, |eby byBa wcze[niej czBowiekiem. Nie wie te|, kto j stworzyB. Gdy si ocknBa, nikogo przy niej nie byBo. Ktokolwiek jej to zrobiB, odszedB w sin dal. {adne z nas nie pojmuje, dlaczego, jak mógB. Gdyby nie byBa obdarzona wyjtkowymi zdolno[ciami, gdyby nie przewidziaBa, |e spotka Jaspera, a potem doBczy do nas, by mo|e skoDczyBaby jako dzika bestia. Z zamy[lenia, wywoBanego wyobra|eniem mojej siostry - potwora z czerwonymi tczówkami, wyrwaB mnie dzwik, który rozpoznaBem jako burczenie w brzuchu. -Wybacz. Pewnie marzysz o kolacji. -To nic takiego, nie przejmuj si.  jak zwykle bagatelizowaBa wszystko, co byBo z ni zwizane. Jakby w ogóle uwa|aBa fakt swojej egzystencji za maBo istotny. Nie mogBa si bardziej myli. -Rzadko, kiedy spdzam tyle czasu z kim[, kto od|ywia si w tradycyjny sposób. WyleciaBo mi to z gBowy.  powiedziaBem tytuBem usprawiedliwienia. - Nie chc si z tob rozstawa.  mruknBa cicho, jakby baBa si mojej reakcji na te sBowa. A ja maBo nie wyrwaBem si z jakim[ triumfalnym okrzykiem. 43 Stanowczo za du|o sobie dzisiaj pozwalaBem, ale do[ ju| miaBem |elaznej dyscypliny i odmawiania sobie jakiejkolwiek przyjemno[ci w |yciu. PoddaBem si egoizmowi i zaproponowaBem: - Mo|e zaprosisz mnie do [rodka? - A chciaBby[?  spytaBa, jakby nie mie[ciBo jej si w gBowie, |e mógBbym mie tak ochot. Wci| nie potrafiBem zrozumie jej podej[cia. Jak mogBa nie widzie, nie rozumie tego co do niej czuBem? - Je[li nie masz nic przeciwko.  rzuciBem kurtuazyjnie. Nie dbajc ju| o zachowywanie pozorów poruszyBem si bByskawicznie by otworzy jej drzwi samochodu. -Có| za ludzkie odruchy - zauwa|yBa. -Wraca to i owo. LubiBem by wobec niej uprzejmy, lubiBem widzie to lekkie zaskoczenie gestami takimi, jak choby otworzenie przez ni drzwi do domu. Tym razem jednak byBa zdziwiona czym innym. To te| byBo caBkiem zabawne. - Drzwi byBy otwarte? - Nie, u|yBem klucza spod okapu.  odparBem, jakby byBa to zupeBnie zwyczajna rzecz. Po krótkiej chwili zorientowaBa si jednak, |e co[ byBo nie tak. Wic mój blef na nic si nie zdaB. ByBa zbyt spostrzegawcza. PozostawaBo si przyzna. - ByBem ciekawy, jaka jeste[  powiedziaBem nieco przepraszajcym tonem. - PodgldaBe[ mnie?  trzeba jej przyzna, |e przynajmniej próbowaBa si oburzy. Ale nawet tego nie potrafiBa nale|ycie odegra. PozostawaBo tylko pytanie, czemu nie oburzyBa si naprawd? - Co innego pozostaje do roboty po nocy?  rzuciBem swobodnie. Skoro nie byBa bardzo zBa& RozsiadBem si tymczasem w jej maleDkiej kuchni i obserwowaBem jak wykonuje szereg czynno[ci, by przygotowa sobie posiBek. CieszyBem si, |e nie bd zmuszony udawa, |e jem, bo nawet jak na ludzkie jedzenie, nie wygldaBo szczególnie atrakcyjnie. Chocia| zapach oregano, który po chwili zaczB unosi si w kuchni, nie byB taki znowu nieprzyjemny. Kiedy tak przygldaBem si jej krztaninie znów uprzytomniBem sobie, jak bardzo byBa ludzka. To, co robiBa byBo takie zwyczajne, codzienne; tak jaskrawo kontrastowaBo chocia|by z tematem rozmowy, któr odbyli[my w 44 samochodzie. Czy miaBem prawo wtargn do jej jasnego, prostego [wiata z moimi mrocznymi tajemnicami i moj nieludzk natur? - Jak czsto?  jej gBos wyrwaB mnie z zamy[lenia i ju| zaczBem si obawia, |e nie usByszaBem jej wcze[niejszej wypowiedzi. - Co, co?  spytaBem, niezbyt przytomnie. - Jak czsto tu przychodzisz?  ach, wic i ona pod|aBa tropem wBasnych my[li, w koDcu dochodzc to tego pytania. - Niemal ka|dej nocy.  odpowiedziaBem, nie chcc jej ju| okBamywa, tak|e w tej kwestii. OdwróciBa si, wyraznie zaskoczona moimi sBowami. - Dlaczego? Bo nie potrafi wytrzyma nawet chwili bez ciebie  miaBem ochot odpowiedzie, ale nie chciaBem ujawnia swojej obsesji na jej punkcie. - Jeste[ interesujcym obiektem obserwacji  stwierdziBem. ZabrzmiaBo to bezdusznie.  Mówisz przez sen  dodaBem widzc, |e nie do koDca rozumie. - O nie!  jknBa wyraznie sfrustrowana. - Bardzo si gniewasz?  spytaBem bojc si, |e czuje si obra|ona. - To zale|y!  czuBa si. MiaBem nadziej, ze jeszcze co[ doda, ale widzc, |e nic z tego, zapytaBem niepewnie: - Od czego? - Od tego, co podsBuchaBe[!  krzyknBa. CzuBem si okropnie gBupio. NaruszyBem jej prywatno[, a moja obsesyjna miBo[ do niej nie byBa |adnym usprawiedliwieniem w tej kwestii. Zbyt czsto naruszaBem prywatno[ wszystkich dookoBa i chyba gdzie[ po drodze zupeBnie zatraciBem poczucie przyzwoito[ci. ChciaBem jako[ zatrze to zBe wra|enie. Zbli|yBem si do niej i chwyciBem jej dBonie. - Nie gniewaj si, prosz  szepnBem bBagalnie. PochyliBem si, by móc zajrze w jej gBbokie oczy, by móc cokolwiek z nich wyczyta. - Tsknisz za mam. Martwisz si o ni. Kiedy pada, od szumu deszczu rzucasz si w Bó|ku. Dawniej mówiBa[ du|o o domu, ale ostatnio coraz rzadziej. A raz powiedziaBa[  TU jest za zielono! .  za[miaBem si, zawierajc w tym [miechu caB czuBo[ jak we mnie budziBa. MiaBem jednak 45 nadziej, |e nie bdzie dalej dr|yBa tematu  obawiaBem si, |e nie bdzie zadowolona, kiedy jej obawy si potwierdz. - Co[ jeszcze?  jak mogBem sdzi, |e Bella cokolwiek mi uBatwi? - No có|, sByszaBem par razy swoje imi.  przyznaBem. Czy ona w ogóle zdawaBa sobie spraw z tego, jak to na mnie dziaBaBo? Co staBo si ze mn gdy usByszaBem to po raz pierwszy? Czy miaBa choby najmniejsze pojcie o tym ile to dla mnie znaczyBo? - Ile razy? Czsto?  domagaBa si szczegóBów. - Co masz dokBadnie na my[li mówic  czsto ?  spytaBem, majc [wiadomo[, |e stwierdzenie  ka|dej nocy, czasem kilkakrotnie chyba nie poprawiBoby jej nastroju. - O nie!  i tak zrozumiaBa. Widocznie pamitaBa co, i jak czsto jej si [niBo. Nie bd ukrywaB, |e my[l o tym, i| regularnie goszcz w jej snach sprawiBa mi niemaB przyjemno[. UniosBem jej twarz, by zmusi j do spojrzenia mi w oczy. - Nie przejmuj si. Gdybym mógB [ni, [niBbym tylko o tobie. I nie wstydziBbym si tego  wyszeptaBem, majc nadziej, |e zrozumie, co chc jej przekaza. Nie miaBem okazji pozna jej reakcji, bo pojawiB si Charlie, parkujc przed domem. - Czy chcesz przedstawi mnie ojcu?  spytaBem, niemal pewien jak usBysz odpowiedz. - Nie wiem& - to nawet nie byBo kategoryczne nie, ale i tak sdziBem, |e lepiej bdzie je[li komendant Swan mnie tu teraz nie znajdzie. Jeszcze próbowaBby do mnie strzela i okazaBoby si, |e nie jest w stanie zrobi mi krzywdy. - No to innym razem  stwierdziBem krótko i swoim normalnym tempem opu[ciBem kuchni. Podejrzewam, |e przestaBem by widoczny w momencie poruszania si. - Edward!  usByszaBem gBos Belli w którym pobrzmiewaBo rozczarowanie i nuta frustracji. Nie mogBem powstrzyma [miechu. UkryBem si w przylegBym pokoju z zamiarem przysBuchiwania si dyskusji. ChciaBem te| spróbowa wychwyci my[li Charlie go, z nadziej, |e tym razem oka| si nieco wyrazniejsze. WymieniB z córk krótkie uprzejmo[ci. Kiedy kolejne my[li pojawiaBy si w jego gBowie, byBy jedynie rozmytymi sugestiami obrazów i trudnymi 46 do zdefiniowania emocjami. ZastanawiaBem si, na jakiej zasadzie mo|e dziaBa ta osobliwa anomalia. Do tego najwyrazniej byBa dziedziczna. Ciekawe jak wygldaBy my[li jej matki& Rozmowa przebiegaBa jak najbardziej typowo. Chocia| wiz midzy Bell a jej ojcem byBa silna, to nie przejawiaBa si ona w ich konwersacjach. Zwykle bywaBy zdawkowe, zupeBnie jakby Charlie tak naprawd wolaB nie wiedzie co robi i co czuje jego córka. Jakby wiedziaB, |e nie chciaBaby takiej ingerencji. Jednak nawet on nie mógB przemilcze zachowania Belli. Bo o ile jego gesty i sBowa nie odbiegaBy od normy, o tyle ona sprawiaBa wra|enie podekscytowanej i niespokojnej. WzbudziBo to jego podejrzenia. Niemal roze[miaBem si na gBos, kiedy w jego umy[le wykrystalizowaBo si co[ byBo mieszank niepokoju i typowo ojcowskiej irytacji. PodejrzewaB, |e Bella chce wymkn si na rank. Nie mógB przecie| przypuszcza, |e  randka przychodzi do niej, czy| nie? - Spieszysz si?  spytaB zupeBnie jakby cigle jeszcze byB w pracy i chciaB skBoni podejrzanego do zBo|enia zeznaD. Komizm tej sytuacji byB uderzajcy. Komendant przesBuchiwaB nie t osob, któr powinien. - Tak, jestem jaka[ zmczona. Chc si dzi[ wcze[niej poBo|y  nie oszukaBaby nawet dwulatka, nie wspominajc o do[wiadczonym policjancie. - Wygldasz na podekscytowan  caBkiem trafnie zauwa|yB Charlie. Mo|e to po nim byBa taka spostrzegawcza? Chocia| emocje Belli byBy a| za nadto wyrazne. - Naprawd?  niezdarnie próbowaBa zamaskowa swoje podekscytowanie biorc si za zmywanie, ale nie sposób byBo jej uwierzy. - Dzi[ sobota  mruknB. Wobec braku reakcji ze strony swojej córki kontynuowaB my[l  Nie masz jakich[ planów na wieczór? - Ju| mówiBam, |e chc i[ wcze[niej spa  przypomniaBa. Nie brzmiaBo to w |aden sposób przekonujco. ByBa urocza. - {aden miejscowy chBopak jako[ nie przypadB ci do gustu, co?  zapytaB niby to mimochodem. Teraz to byBem ciekaw jak mu odpowie. - Nie, |aden chBopak jako[ nie wpadB mi w oko.  nacisk na sBowo chBopak. Hmm rozumiem, |e nale|aBoby tam wstawi wampir, je[li chciaBaby mówi o tym, kto si jej spodobaB, ale miaBem nadziej, |e nie umknBo jej to, |e ja tak|e jestem  chBopakiem . Bardzo zale|aBo mi na tym, |eby o tym nie zapominaBa. 47 - MiaBem nadziej, |e mo|e ten Mike Newton& MówiBa[, |e jest bardzo miBy  zasugerowaB. Grr znowu ten przebrzydBy Newton. Czy naprawd nazwaBa go miBym? Samo my[lenie o nim powodowaBo u mnie siln irytacj. Ten chBopak naprawd powinien pilnowa si, |eby nigdy nie wej[ mi w drog. - To tylko kolega.  skwitowaBa. Jak dla mnie nie zasBu|yB nawet i na to miano. - Ech, i tak tutejsi nie dorastaj ci do pit.  mruknB Charlie. SBuszna uwaga, trzeba przyzna. - Mo|e lepiej bdzie, je[li poczekasz z tym, a| pójdziesz do college'u. - Popieram  zgodziBa si, dla [witego spokoju, |eby zakoDczy dyskusj. ZaczBem si zastanawia jak ma zamiar potem wybrn z tego o[wiadczenia, jakoby nikt jej si nie spodobaB. Przecie| chyba nie bdziemy si ukrywa w nieskoDczono[? A mo|e, mówiBa powa|nie? OdpdziBem szybko t my[l, zanim zd|yBaby si na dobre zagniezdzi w moim umy[le. - Dobranoc, skarbie  zawoBaB. - Dobranoc. Ja tymczasem w mgnieniu oka znalazBem si w jej sypialni. SByszaBem jak udaje, |e oci|ale wspina si po schodach. ZerknBem na jej Bó|ko i postanowiBem nie walczy z ochot poBo|enia si na nim. ZapadBem si w mikki materac, otulony jej zapachem. Nareszcie potrafiBem nale|ycie doceni jego niepowtarzalny aromat. Mmm, znalezienie si w jej Bó|ku implikowaBo sporo bardzo ciekawych mo|liwo[ci. Moja wyobraznia powdrowaBa w bardzo niewBa[ciwym kierunku. DotarBa do pokoju i gBo[no zamknBa za sob drzwi, usiBujc da Charlie mu do zrozumienia, |e naprawd nie ma |adnych niepokojcych planów. Có| za oczywiste nieporozumienie! PrzebiegBa przez pokój i otworzyBa okno, najwyrazniej spodziewajc si sceny godnej Szekspira. - Edward?  szepnBa w ciemno[. Naprawd próbowaBem si nie [mia. - Tu jestem  poinformowaBem, szczerzc si jak kompletny idiota. Jej reakcja byBa jeszcze ciekawsza. Na jej twarzy odmalowaBo si zdumienie, a dBoni osBoniBa szyj. Odruch godny uwagi. Jednak najbardziej podobaBo mi si to, |e na wszelki wypadek usiadBa. Czy|by obawiaBa si, jak 48 to mówi, pa[ z wra|enia? Jednak wampir w twoim Bó|ku to mro|cy krew w |yBach widok. MruknBem  przepraszam walczc z chci wybuchnicia gBo[nym [miechem. - Uff. Potrzebuj minutk, |eby doj[ do siebie. Nie podobaBo mi si to, |e jest wystraszona. Tym razem postaraBem si, |eby nie przestraszy jej |adnym gwaBtownym ruchem i tak wolno, jak tylko byBem w stanie podniosBem si, nachyliBem si ku niej i chwyciBem lekko za nadgarstki. ChciaBem j mie przy sobie, chciaBem by znów znalazBa si blisko. WiedziaBem, |e nieodpowiedzialnie kusz los, ale byBem gotów podj to wyzwanie. Tego wieczora byBem tak upojony dotychczasowymi sukcesami, |e zaczynaBem wierzy, |e to wszystko mo|e si uda, |e mamy szans& PosadziBem jakowo siebie. - Tak lepiej, stwierdziBem, ostro|nie dotykajc jej dBoni. Wci| byBem oszoBomiony mo|liwo[ci fizycznego kontaktu. A sdzc po rytmie jej serca, Bella tak|e cigle byBa tym zdumiona. - Jak tam ttno?  spytaBem, droczc si nieco. - Sam mi powiedz. Jestem pewna, |e sByszysz je sto razy lepiej ode mnie.  odparBa. Za[miaBem si, ubawiony tym spostrze|eniem. Tak, sByszaBem jej ttno, caBe moje ciaBo dostrajaBo si do tego rytmu i chBonBo go chciwie. Teraz tak|e poddaBem si tej muzyce, wsBuchujc si w coraz powolniejsze uderzenia. MógBbym tak trwa godzinami. Ale ona byBa tylko czBowiekiem  przypomniaBa mi o tym po chwili. - Pozwolisz, ze jaki[ czas po[wic prozaicznym, ludzkim czynno[ciom?- spytaBa. - Prosz bardzo  odpowiedziaBem, potwierdzajc gestem, |e nie bd jej zatrzymywa. A chciaBbym, by nie opuszczaBa mnie nawet na sekund& - Tylko nigdzie nie wychodz  oznajmiBa surowo. - Tak jest  odparBem, nieruchomiejc tak, jak tylko wampir potrafi to uczyni. CzekaBbym tak latami, gdyby tylko mi rozkazaBa. SiedziaBem tak, sBuchajc ró|nych dzwików, dobiegajcych z domu. SByszaBem mecz footballu, ostentacyjnie gBo[no zamykane drzwi, szum wody i krztanin Belli. MiaBem teraz chwil na przeanalizowanie tego, co si dzisiaj wydarzyBo. MógBbym powiedzie, |e wszystko poszBo po mojej my[li, ale moja 49 przewidywania chyba nawet przez chwil nie byBy a| tak optymistyczne. Alice miaBa racj  rozwój sytuacji zaskoczyB mnie tak dalece, |e nadal byBem gotów przysic, |e to tylko sen  a je[li nie sen, bo [ni nie mogBem, to przynajmniej jaka[ osobliwa halucynacja, produkt udrczonej wyobrazni. Nie tylko spdziBa ze mn caBy dzieD i nie zrobiBem jej nawet najmniejszej krzywdy, ale najwyrazniej byBa zadowolona z mojego towarzystwa! Nie obawiaBa si mojego dotyku, nie broniBa si przed nim  pozwoliBa nawet na pocaBunek, majc peBn [wiadomo[ tego, czym jestem! ZatonBem na chwil we wspomnieniu jej mikkich ust, jej ciepBego ciaBa tu| przy mnie, jej palców wplatajcych si w moje wBosy& Wszystkie moje zmysBy zgodnie twierdziBy, |e wydarzyBo si to naprawd, ja jednak wci| nie potrafiBem w to uwierzy. A teraz znalazBem si w jej pokoju, w jej Bó|ku. ChciaBa, |ebym tu byB! Chyba ju| nie mógBbym by bardziej szcz[liwy, emocje, które si we mnie kBbiBy niemal odbieraBy mi zdolno[ my[lenia. WróciBa po kilkunastu minutach. MiaBa mokre wBosy i skór zaró|owion od gorcej wody, ubrana byBa w luzny podkoszulek i spodnie od dresu, które jak zwykle sBu|yBy jej za pi|am. WygldaBa tak swobodnie  nie mogBem oderwa od niej oczu. Kiedy u[miechnBa si na mój widok, nie potrafiBem ju| dBu|ej odgrywa posgu. U[miechnBem si, nadal gapic si na ni zachBannie, nie mogc si nadziwi jej subtelnej urodzie, która nie potrzebowaBa |adnych ozdób ani upikszania. - Aadnie ci tak  stwierdziBem. Mina,, któr zrobiBa wyraznie sugerowaBa, |e mi nie wierzy.  Naprawd, nie kBami  zapewniBem. - Dziki  odparBa cicho, siadajc koBo mnie na Bó|ku. UnikaBa mojego wzroku. - Po co to caBe przedstawienie?  spytaBem, nie majc chwilowo lepszego pomysBu na przerwanie nieco krpujcej ciszy. - Charlie my[li, |e mam zamiar wymkn si na randk  mruknBa, wci| na mnie nie patrzc. - Ach tak. Skd ten pomysB?  spytaBem niby to si dziwic. ByBem ciekaw, czy zdaje sobie chocia| spraw ze swojego zachowania. - Najwyrazniej wydaBam mu si nieco zbyt podekscytowana  stwierdziBa w miar obojtnym tonem. Dobrze, |e przynajmniej miaBa te [wiadomo[. Nie podobaBo mi si to, |e nie widz jej oczu. ChwyciBem delikatnie jej podbródek i wpatrzyBem si w jej twarz, sycc wzrok kuszcym rumieDcem. 50 - Có|, z pewno[ci wygldasz na rozgrzan po prysznicu  mruknBem cicho i pochyliBem si nieznacznie. Potrzeba blisko[ci byBa teraz silniejsza ni| wszystkie inne, a to bijce od niej ciepBo przycigaBo mnie z magiczn niemal siB. KontrolowaBem si [wietnie i pilnujc ka|dego gestu, powtórzyBem to, co ju| raz udaBo mi si na polanie  oparBem si policzkiem o jej obojczyk. WziBem gBboki wdech, cieszc si, |e jestem w stanie to zrobi i upajajc si jej cudownym zapachem, poBczonym z silniejsz teraz nut truskawkowego szamponu. To zestawienie podobaBo mi si tak bardzo, |e zamruczaBem prawie jak kot. - Mam wra|enie, |e coraz Batwiej jej ci ze mn przebywa  zauwa|yBa. - Tak sdzisz?  mruknBem, przesuwajc czubkiem nosa wzdBu| jej pulsujcej ttnicy, w ka|dej sekundzie czujc, sByszc i wyobra|ajc sobie przepBywajc tam, sBodka, gorc krew. OdgarnBem jej wBosy i musnBem ustami zagBbienie pod jej uchem  tam krew pBynBa najbli|ej skóry. CzuBem to ciepBo, caBym sob sByszaBem melodi, któr [piewaBa jej krew. Potwór szarpnB si rozpaczliwie, usiBujc wyswobodzi si z wizów, którymi byB sptany. Nie pozwoliBem mu na to. - O wiele Batwiej  wykrztusiBa, ale gBos miaBa sBaby. - Hm  ponownie jedynie mruknBem, nie chcc odrywa ust od jej mikkiej skóry. O ile nad potworem panowaBem doskonale, o tyle wobec nowych pragnieD byBem zupeBnie bezsilny. - Jestem ciekawa& - zaczBa. Ja byBem ciekaw czemu przerwaBa. MusnBem opuszkami palców jej obojczyk  znów pomy[laBem o szkle okrytym jedwabiem. - Czego jeste[ ciekawa?  spytaBem, po raz kolejny ubolewajc nad tym, |e nie sBysz jej my[li. - Tego, skd ta zmiana  odpowiedziaBa lekko dr|cym gBosem. Czy|by nadal si baBa, |e mimo wszystko j skrzywdz? Nigdy nie byBem od tego dalszy. - SiBa woli  odparBem, [miejc si cicho i nie unoszc gBowy. Nagle si odsunBa. Nie miaBem pojcia co si staBo. Nie o[mieliBem si drgn, aby jej jeszcze bardziej nie wystraszy, a ze zdenerwowania chyba zapomniaBem oddycha. SpojrzaBem na Bel, usiBujc cokolwiek wyczyta z jej twarzy, ale na pró|no. Nie wiedziaBem, co wywoBaBo t reakcj  poczuBem si kompletnie bezradny. 51 - ZrobiBem co[ nie tak?  spytaBem cicho. - Nie. Wrcz przeciwnie. Doprowadzasz mnie do szaleDstwa.  westchnBa. - Hm  doprowadzam j do szaleDstwa? To byBa bardzo ciekawa informacja. Czy to mo|liwe, |ebym mimo wszystko dziaBaB na ni tak jak chocia|by na Jessic czy pani Cope? Mimo, |e wiedziaBa kim, czym jestem, |e wiedziaBa jak bardzo musz ze sob walczy, |eby jej nie zabi i mimo tego, |e widziaBa jak niebezpieczny mog by? A mo|e faktycznie pragnBa mojego dotyku tak, jak ja jej? W koDcu ani razu, nawet najdrobniejszym gestem nie daBa mi do zrozumienia, |e nie chce |ebym byB blisko. Wprost przeciwnie! Sama do tego d|yBa! PoczuBem si nagle bardzo, bardzo szcz[liwy.  Naprawd?  upewniBem si jeszcze, ale na mojej twarzy zago[ciB ju| u[miech. Czy to znaczyBo ,ze mogBem sobie pozwoli na nieco wicej? Na ile wBa[ciwie? - Mam mo|e bi brawo?  spytaBa sarkastycznie. MrugnBem do niej. -Jestem po prostu mile zaskoczony. Tyle lat ju| |yj. Nigdy nie wierzyBem, |e co[ takiego mi si przytrafi. {e kiedykolwiek spotkam kogo[, z kim bd chciaB by, a nie tylko bywa, tak jak z moim rodzeDstwem. A potem jeszcze okazuje si, |e cho wszystko to jest dla mnie nowe, radz sobie z tym& byciem z tob caBkiem dobrze.  powiedziaBem, plczc si nieco i walczc z nieposBusznymi sBowami, które nie chciaBy si sformuBowa. -Jeste[ dobry we wszystkim - stwierdziBa. PochlebiaBo mi to, ale raczej nie mogBem si z tym zgodzi. WzruszyBem tylko ramionami, nie chcc si z ni spiera. MiaBem za dobry nastrój, na udowadnianie jakim to jestem potworem. StaraBem si tBumi [miech, |eby przypadkiem nie obudzi charciego. Tak|e Bella si [miaBa. - Ale dlaczego teraz ci Batwiej?  dr|yBa temat. - Dzi[ po poBudniu... -To wcale nic takie Batwe - westchnBem. - A dzi[ po poBudniu& . byBem jeszcze... niezdecydowany. Wybacz, to niewybaczalne, |e si tak zachowaBem.  przyznaBem, unikajc jej wzroku. -Niewybaczalne? -Dzikuj za wyrozumiaBo[. - u[miechnBem si z wdziczno[ci. - Widzisz  kontynuowaBem, nadaB nie podnoszc wzroku - nie miaBem 52 pewno[ci, czy jestem w stanie dostatecznie si kontrolowa...  chwyciBem jej dBoD i przycisnBem do swojego policzka. Ju| zd|yBem zatskni za tym ciepBem. - CaBy czas istniaBa mo|liwo[, |e dam si porwa... pragnieniu. CaBy czas byBem... podatny. Póki nie zdaBem sobie sprawy, |e mam w sobie jednak do[ siBy, nie wierzyBem ani troch, |e ty... |e my... |e kiedykolwiek bd mógB... SBowa znów okazaBy si caBkiem nieposBuszne, a ja nie miaBem pojcia jak ubra w nie to, co chciaBem przekaza. -A teraz ju| wierzysz? -SiBa woli - powtórzyBem, zadowolony ze swojego sukcesu. -Kurcz, poszBo jak z pBatka. RozbawiBa mnie tym stwierdzeniem. Je[li wydawaBo jej si, |e to byBo Batwe, to chyba naprawd nie zdawaBa sobie sprawy z niebezpieczeDstwa, które jej groziBo. Które wci| jej grozi. - Chyba tobie - stwierdziBem, muskajc czubek jej nosa. Po chwili jednak wróciBo opanowanie i niepokój. - Robi, co w mojej mocy - szepnBem. Znów pomy[laBem o tym jak niewiele trzeba, |eby ta rado[ zamieniBa si w straszliw tragedi& - Jestem prawie stuprocentowo pewny, |e w razie czego bd w stanie szybko std uciec. - przerwaBem na chwil, zniechcony my[l o opuszczaniu jej sypialni. - Jutro bdzie mi znowu trudniej - przyznaBem. - Dzi[, po caBym dniu przebywania z tob, zobojtniaBem na twój zapach w zadziwiajcym stopniu, ale po kilku godzinach rozBki bd musiaB zaczyna wszystko od pocztku. No, mo|e niezupeBnie od samego pocztku.  tak, tak zle jak na samym pocztku to ju| raczej nie bdzie. I chwaBa Bogu. Chyba nie zniósBbym ponownie tych katuszy. Nie teraz, kiedy tak bardzo mi na niej zale|aBo. - No to nie odchodz  zasugerowaBa, z nadzieja w gBosie. A to dopiero! MiaBem to zosta na noc? Nie |ebym ju| tego nie robiB, ale tym razem zanosiBo si na nieco inn lokalizacj. - Chtnie zostan  odpowiedziaBem szczerze. - Przynie[ kajdany, o pani. Jam wizniem twego serca.  usiBujc to zrobi mo|liwie delikatnie chwyciBem jej nadgarstki, nadal niepewny, czy nie bdzie chciaBa wyszarpn dBoni. Wobec braku jakiegokolwiek sprzeciwu pozwoliBem sobie na [miech. 53 - Jeste[ dzi[ taki wesoBy - stwierdziBa. - Nigdy ci jeszcze takim nie widziaBam. - Chyba tak ma by, prawda?  tak przynajmniej sdziBem. Ale czemu nie maiBbym by dzi[ wesoBy. Nigdy nawet nie marzyBem o tylu powodach do zadowolenia - Pierwsza miBo[ odurza, upaja i takie tam. To niesamowite, jak wielka jest ró|nica pomidzy czytaniem o czym[, ogldaniem o tym filmów, a do[wiadczeniem tego czego[ w prawdziwym |yciu, nie uwa|asz? - Ró|nica jest ogromna. Nie wyobra|aBam sobie, |e uczucia potrafi by tak silne. - przyznaBa. Ja te| si czego[ takiego nie spodziewaBem. Ale czym mogBy by jej ludzkie uczucia, wobec tego co kBbiBo si we mnie? Nowe, nieznane, wyostrzone przez wampirze zmysBy i jeszcze doprawione jej kuszcym zapachem& - Na przykBad zazdro[  zaczBem, |eby nie my[le o tych jeszcze mroczniejszych uczuciach - CzytaBem o niej setki razy, widziaBem odgrywajcych j aktorów na scenie i na ekranie. My[laBem, |e wiem, jak to mniej wicej jest. ByBem taki zaskoczony...  zaskoczony.. ha, |ebym to ja j w ogóle rozpoznaB od razu!. - Pamitasz ten dzieD, w którym Mike zaprosiB ci na bal? - To wtedy znów zaczBe[ ze mn rozmawia.  czy|by byBo to bardziej warte uwagi ni| zaproszenia? Niemal mruknBem z satysfakcji. - PoczuBem taki gniew, niemal|e wpadBem w furie. Z pocztku nie wiedziaBem, co si ze mn dzieje. To, |e nie sBysz twych my[li, denerwowaBo mnie jeszcze bardziej ni| zwykle. Dlaczego mu odmówiBa[? Czy tylko dla dobra kole|anki? Czy ju| kogo[ masz? ZdawaBem sobie spraw, |e nie powinno mnie to obchodzi. StaraBem si tym nie przejmowa. A potem ta kolejka na parkingu...  na wspomnienie tamtego wydarzenia i wyrazu jej twarzy nie potrafiBem powstrzyma chichotu. -ZablokowaBem wyjazd, bo nie mogBem si opanowa. MusiaBem usBysze twoj odpowiedz, zobaczy twoj min. Nie mog zaprzeczy - poczuBem ulg, widzc, jak bardzo Tyler ci dra|ni, Ale nadal nie miaBem pewno[ci. -Tej nocy przyszedBem tu po raz pierwszy. PrzygldaBem si jak [pisz, walczc z my[lami. Z jednej strony wiedziaBem, co powinienem zrobi, co jest etyczne, rozsdne, wBa[ciwe. Z drugiej strony byBo to, co zrobi chciaBem. MógBbym ci ignorowa, mógBbym znikn na kilka lat i wróci po twoim wyjezdzie, ale wówczas, pewnego dnia, przyjBaby[ w 54 koDcu zaproszenie Mike'a czy kogo[ jego pokroju. Ta my[l doprowadzaBa mnie do szaBu. A potem  emocje, które wywoBaBo we mnie samo wspomnienie sprawiBy, |e na krótk, prawie niewyczuwaln chwil, straciBem panowanie nad gBosem - powiedziaBa[ przez sen moje imi. Tak wyraznie, |e pomy[laBem najpierw, i| si obudziBa[. PrzewróciBa[ si jednak tylko na drugi bok, wymamrotaBa[ moje imi jeszcze raz i westchnBa[. ZalaBa mnie fala... sam nie wiem czego. To byBo niesamowite uczucie. Odtd wiedziaBem, |e musz zacz dziaBa.  tak, to co wtedy prze|yBem zmieniBo mnie caBkowicie. ZrozumiaBem, |e zanim j spotkaBem byBem kompletnie martwy  to tylko moje ciaBo si poruszaBo, stwarzajc pozory |ycia. Dopiero siedzca teraz przy mnie dziewczyna sprawiBa, |e obudziBem si z dBugiego snu. Z mczcego koszmaru. Czy gdyby nie ta irracjonalna zazdro[ zrobiBbym cokolwiek, by si do niej zbli|y? Niemal poczuBem wdziczno[ dla Mike a. Niemal. -Ech, zazdro[ to dziwna rzecz. Nie sdziBem, |e potrafi by tak silna. I taka irracjonalna! Choby przed chwil, kiedy Charlie spytaB ci o tego przebrzydBego Newtona... Uch!  znów ogarnBa mnie irytacja. Wdziczno[ wdziczno[ci, ale naprawd go nie znosiBem. -Powinnam byBa si domy[li, |e bdziesz podsBuchiwaB - jknBa. -Oczywi[cie, |e sBuchaBem.  chyba musiaBbym sobie odci uszy, |eby tego nie robi. SByszaBem rozmowy i my[li z ssiedniej ulicy! -I naprawd ta wzmianka o Mike'u wywoBaBa u ciebie zazdro[? - Dopiero przy tobie zaczBy si we mnie odzywa czBowiecze odruchy. To dla mnie zupeBna nowo[, wic wszystko odczuwam bardziej intensywnie.  odparBem, usprawiedliwiajc si troch. - {e te| przejBe[ si czym[ takim  zbagatelizowaBa sytuacj - A co ja mam powiedzie? Mieszkasz pod jednym dachem z Rosalie, t ol[niewajco pikn Rosalie. Sprowadzono j specjalnie dla ciebie. Jest wprawdzie Emmett, ale mimo to jak mog z ni konkurowa?  marudziBa. Jej za[lepienie byBo tak niebywaBe, |e zapragnBem odrobin si z ni podra|ni. - O konkurencji nie ma mowy. - u[miechnBem si zBo[liwie i przycignBem j do siebie, oplatajc sobie jej ramiona wokóB pleców. CzyniBem realnym to, co jeszcze caBkiem niedawno byBo tylko absurdalnym marzeniem. 55 - Dobrze o tym wiem. I w tym caBy problem.  mruknBa, wci| majc kompleksy na tle Rose. MiaBem ochot przewróci oczami. - Nie zaprzeczam, Rosalie jest na swój sposób pikna, ale nawet gdybym nie traktowaB jej od lat jak siostry, nawet gdyby nie znalazBa Emmetta, nigdy nic byBaby dla mnie choby w jednej dziesitej, ba, w jednej setnej, równie atrakcyjna co ty.  gdzie tam lalkowatej Rose do mojej piknej, subtelnej Belli! - Przez niemal dziewidziesit lat napotykaBem na swej drodze i twoich, i moich pobratymców, caBy ten czas uwa|ajc, |e dobrze mi samemu, caBy ten czas nie[wiadomy, |e kogo[ szukam. A i nikogo nie znalazBem, bo ciebie jeszcze nie byBo na [wiecie.  wyznaBem, u[wiadamiajc to sobie wyrazi[cie. - To nie fair - szepnBa - Ja nie czekaBam wcale. Skd takie fory? - Rzeczywi[cie  zgodziBem si, czujc jak po raz kolejny ogarnia mnie rozbawienie. - Powinienem byB co[ wymy[li, |eby[ bardziej si nacierpiaBa.  pogBaskaBem j po jej dBugich, gstych wBosach, obejmujc jej nadgarstki ju| tylko jedn dBoni. Nie chciaBem ich puszcza, jakby w obawie, |e mi ucieknie. - Przebywajc ze mn, w ka|dej sekundzie ryzykujesz |ycie, ale to przecie| drobnostka. No i do tego jeste[ zmuszona wyrzec si wBasnej natury, unika ludzi... Czy to nie wysoka cena? - Nie. Nie mam wra|enia, |e co[ mnie omija.  odparBa z pewno[ci w gBosie - Jeszcze nie.  mruknBem z gorycz. WiedziaBem, |e kiedy[ to sobie u[wiadomi. ZdziwiBem si sByszc odgBos kroków na schodach. Powinienem byB najpierw usBysze chocia| echo my[li komendanta! Czy|bym byB a| tak zaabsorbowany Bell, ze mi to umknBo? BByskawicznie schowaBem si, a jak|e, w szafie  jak przystaBo na przyBapanego kochanka. - KBadz si!  poinstruowaBem zaskoczon Bell. Zd|yBa uBo|y si w charakterystycznej dla niej skulonej pozycji i nieco wyrówna oddech, kiedy Charlie wsunB si do pokoju. Jak zwykle udawaBa marnie, ale jemu to wida wystarczyBo, bo wyczuBem ulg w jego my[lach. Kiedy czekaBem a| wreszcie wyjdzie, w moim umy[le zrodziB si kolejny pomysB od którego |adnym sposobem nie mogBem si opdzi. Wiedzc, |e opieranie si tej mo|liwo[ci jest zgoBa bezcelowe, poddaBem si i kiedy tylko Charlie zamknB za sob drzwi wsunBem si pod koBdr Belli i przytuliBem ja do siebie. 56 -Ndzna z ciebie aktorka. RadziBbym zapomnie o karierze filmowej.  musiaBem si odezwa, powiedzie po prostu cokolwiek, |eby nie oszale z nadmiaru emocji. O tym, |eby znalez si z ni w Bó|ku to nawet nie o[mielaBem si marzy. A je[li si o[mielaBem, to natychmiast odpdzaBem takie frustrujco nierealne my[li. -ZwariowaBe[?  wyszeptaBa podenerwowana. Có|, chyba mogBaby si czu nieswojo nawet gdybym nie byB wampirem. Czy to tak wBa[ciwie nie byBa dopiero  pierwsza randka ? U[miechnBem si na t my[l. Mo|e faktycznie troch przesadziBem z przeBamywaniem barier. Najlepiej byBoby, gdyby zasnBa. Nie powinienem stwarza niepotrzebnych nieporozumieD. ZaczBem nuci jej moja kompozycj, cieszc si, |e ta bdz co bdz koBysanka, nareszcie znajduje wBa[ciwe zastosowanie. -Chcesz, |ebym ci u[piB w ten sposób? -Zwietny dowcip, My[lisz, |e jestem w stanie spa tak z tob przy boku?  odparBa z ironi -Do tej pory ci si udawaBo. -Bo nie wiedziaBam o twojej obecno[ci.  có|, w istocie, nie mogBa o niej wiedzie. -No có|, je[li nie chce ci si spa...  czy ja miaBem nie stwarza niepotrzebnych nieporozumieD? Czego to ja  nie miaBem ... -Je[li nie chce mi si spa, to co?  spytaBa podejrzliwie Nie udaBo mi si zapanowa nad [miechem. - To na co miaBaby[ ochot? OdpowiedziaBa mi cisza i szaleDczy galop jej serca. - Czy ja wiem...  mruknBa niepewnie. - Daj mi zna, gdy si na co[ zdecydujesz. PrzysunBem twarz do jej karku. To ciepBo i ten zapach tym razem to mnie doprowadzaBy do szaleDstwa. Moje ciaBo nadal zgBaszaBo protesty w sprawie torturowania go woni jej krwi, ale i mruczaBo z satysfakcji, znajdujc si tak blisko niej. - MówiBe[, |e po caBym dniu zobojtniaBe[.  zauwa|yBa, orientujc si najwyrazniej, |e rozkoszuj si wBa[nie jej zapachem. 57 - To |e nie pij wina nie znaczy jeszcze, |e nie mog upaja si jego bukietem. Pachniesz tak kwiatowo, lawend& albo frezj. A| [linka nabiega do ust.  |eby to byBa tylko [linka!! - Tak, wiem. Ludzie w kóBko mi to mówi.  znów udaBo jej si mnie rozbawi. - Ju| wiem, co chc robi - powiedziaBa. - Chc si dowiedzie czego[ wicej o tobie. - Mo|esz pyta o wszystko.  zadeklarowaBem. Nie byBem pewien czy to aby najlepszy pomysB, ale co jeszcze miaBbym przed ni ukrywa? - Dlaczego robisz to wszystko? Nadal nie pojmuj, po co tak bardzo walczysz ze swoj natur. Prosz, nic zrozum mnie zle, ciesz si, |e pracujesz nad sob. Nie wiem po prostu, co ci do tego skBoniBo. Ju| to pr razy sByszaBem. Ale jak odpowiedz miaBem da tym razem? - To dobre pytanie i nie jeste[ pierwsz osob, która mi je zadaBa. Wikszo[ z moich pobratymców jest zupeBnie zadowolona ze swojego... trybu |ycia. Oni te| zachodz w gBow, po co moja rodzina si ogranicza. Ale zrozum, to, |e jeste[my, kim jeste[my, nie znaczy, |e nie wolno nam próbowa by lepszymi, |e nie wolno nam próbowa zmierzy si z przeznaczeniem, które zostaBo nam narzucone. Pragniemy pozosta jak najbardziej ludzcy.  postaraBem si wyja[ni w mo|liwie prosty sposób. Przez chwil panowaBa kompletna cisza, zakBócana jedynie naszymi oddechami i biciem jej serca. - Zpisz?  szepnBem. - Nie. - Czy to ju| wszystko? - Skd  zaprzeczyBa gwaBtownie. -Co jeszcze chciaBaby[ wiedzie? -Dlaczego potrafisz czyta w my[lach? Dlaczego Alice jest jasnowidzem... Skd to si bierze? WzruszyBem ramionami. Kto to mo|e wiedzie? -Nie wiemy dokBadnie. Carlisle ma pewn teori& Wierzy, |e z poprzedniego |ycia zostaBy nam najsilniejsze cechy naszej ludzkiej osobowo[ci, tyle |e wzmocnione, podobnie jak nasze umysBy i zmysBy. Uwa|a, |e ju| wcze[niej musiaBem by wra|liwy na to, co my[l ludzie znajdujcy si wokóB mnie. A Alice cokolwiek by przedtem nie robiBa, 58 miaBa wyjtkowo dobrze wyksztaBcon intuicj. -A co on wniósB ze sob do nowego |ycia? I pozostali? - Carlisle wspóBczucie, Esme wielkie serce, Emmett siB, Rosalie wytrwaBo[, cho w jej przypadku to raczej o[li upór.  za[miaBem si, przypominajc sobie dziesitki sytuacji, w których jej niezno[ny upór doprowadzaB reszt rodziny do rozpaczy. - Jasper... Hm, Jasper to bardzo ciekawa posta. W poprzednim |yciu byB do[ charyzmatyczny, zdolny wywiera du|y wpByw na otoczenie, tak by wszystko potoczyBo si po jego my[li. Teraz potrafi manipulowa emocjami innych, na przykBad uspokoi gniewny tBum i na odwrót. To bardzo subtelna umiejtno[. Znów zrobiBo si cicho. -To jak... jak si to wszystko zaczBo? No wiesz, Carlisle zmieniB ciebie, kto[ musiaB zmieni go wcze[niej, i tak dalej.  có| za egzystencjalne pytanie. Jak na takowe przystaBo, nie ma na nie odpowiedzi. A przynajmniej |adnej satysfakcjonujcej. -A ty, skd si wziBa[? W wyniku ewolucji? Bóg ci stworzyB? Powstali[cie wy, powstali[my i my, jak w caBym [wiecie zwierzt - jest drapie|nik, jest i ofiara. Je[li nie wierzysz, |e to wszystko to powstaBo samo z siebie, co i mnie trudno przyj do wiadomo[ci, czy tak trudno pogodzi si z faktem, |e ta sama siBa, dziki której istnieje zarówno rekin, jak i delikatny skalar, drapie|na orka, jak i maBa sBodka foczka, |e ta sama siBa stworzyBa oba nasze gatunki? -Czyli, o ile dobrze rozumiem, jestem maB sBodk foczk tak? - Zgadza si  przytknBem, chocia| foczkom daleko do uroku Belli. - Bdziesz ju| zasypia, czy masz wicej pytaD? - Ach. tylko par milionów.  oj nie, ludzie powinni spa. - Bdzie jeszcze jutro i pojutrze, i popojutrze  zasugerowaBem, cieszc si z tej perspektywy. - Jeste[ pewien, |e nie znikniesz o [wicie, gdy kur zapieje? - Nie opuszcz ci  zapewniBem, my[lc nie tylko o dzisiejszym wieczorze, ale ka|dym dniu z osobna. - No to mam jeszcze tylko jedno |yczenie na dzisiaj...  zaczBa. PoczuBem jak robi si skrpowana. O co mogBo chodzi? - Jakie? - Nie, nic. ZmieniBam zdanie. Zapomnijmy o tym.  o nie! Niemal jknBem. Czy ona zdawaBa sobie w ogóle spraw jak cos takiego mnie 59 dra|ni? MogBem si przez nastpne sto alt zastanawia, co te| chodzi jej po gBowie i nic bym nie wymy[liB. Jej my[li byBy dla mnie niedostpne. - Bello, mo|esz pyta mnie o wszystko.  zachciBem j. Cisza, która mi odpowiedziaBa, doprowadzaBa mnie na skraj rozpaczy. - Cigle si Budz, |e z czasem przywykn do tego, |e nie sBysz twoich my[li, a tymczasem coraz bardziej mnie to irytuje. - Dziki Bogu, |e tego nie potrafisz. Starczy, |e podsBuchujesz, co wygaduj przez sen. - Prosz.  szepnBem bBagalnie. PokrciBa gBow. - Je[li mi nic powiesz uznam niesBusznie, |e masz na my[li co[ wyjtkowo paskudnego.  mo|e ten argument podziaBa? - Prosz  spróbowaBem ponownie. - No có|  zaczBa powoli - Tak? - WspominaBe[, |e Rosalie i Emmett niedBugo si pobior. Czy& maB|eDstwo... polega u was na tym samym, co u ludzi? Och! Wic o tym my[laBa! Chyba sytuacja sama prowokowaBa podobne rozwa|ania. Roze[miaBem si, ubawiony tak pytaniem, jak i jej skrpowaniem. - Do tego pijesz!  rzuciBem swobodnie. DrgnBa. -Tak, w du|ej mierze tak  wyja[niBem, zanim postanowiBaby si obrazi, czy co[ w tym stylu. - Ju| ci mówiBem, kryje si w nas wikszo[ ludzkich odruchów i pragnieD , s one tylko przesBonite tymi silniejszymi, nowymi. -Och.  co za rozbudowany komentarz. -Czy za twoj ciekawo[ci stoj jakie[ konkretne plany? -No wiesz, nie powiem, zastanawiaBam si, czy ty i ja kiedy[... Oj. I zrobiBo si niebezpiecznie. ZesztywniaBem momentalnie. Sama my[l o tym sprawiaBa, |e moje opanowanie pryskaBo jak baDka mydlana. -Nie sdz... |eby... |eby... |eby byBo to dla nas mo|liwe.  praktycznie wyjkaBem. -Bo ci|ko by ci byBo si kontrolowa, gdyby[my... gdybym byBa zbyt... blisko?  zasugerowaBa. Przynajmniej rozumiaBa cz[ ograniczeD. -Z pewno[ci byBby to spory kBopot, ale to nie wszystko. Jeste[ taka... 60 mikka, taka delikatna  zamruczaBem, muskajc lekko pBatek jej ucha. MiaBem nadziej, |e nie wystraszy si za bardzo. Chyba bym teraz tego nie zniósB. Ale musiaBem jej to u[wiadomi. - CaBy czas musz si mie na baczno[ci, |eby[ nie odniosBa jakich[ obra|eD. Bello, przecie| ja mógBbym ci nawet niechccy zabi! Gdybym na moment stal si zbytnio popdliwy, gdybym, cho na sekund si rozproszyB... WycignBbym dBoD, by ci pogBaska, i przez przypadek wgniótBbym ci j mo|e w czaszk. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jeste[ krucha. Nigdy nie bd mógB sobie pozwoli na to, by w twojej obecno[ci si zapomnie. Znów cisza. PowstrzymaBem peBne zniecierpliwienia westchnienie. - PrzestraszyBem ci? - zapytaBem. MilczaBa uparcie, wpdzajc mnie w obBd. - Nie, wszystko w porzdku. RozluzniBem si nieco. Je[li tak, to wBa[ciwie mo|emy kontynuowa t rozmow. - Skoro ju| jeste[my przy temacie nasunBo mi si jedno pytanie. Przepraszam, je[li jestem zbyt w[cibski, ale czy ty, kiedykolwiek...  pozostawiBem to zdanie niedopowiedziane, liczc na jej domy[lno[. Kontekst pozostawaB jasny. - Oczywi[cie, |e nie.  odparBa szybko - Ju| ci mówiBam, |e do nikogo nigdy czego[ takiego nie czuBam, nawet odrobin.  szczerze mówic ul|yBo mi. Mo|e to byBo gBupie z mojej strony, cieszyBem si, |e nigdy tego nie prze|yBa. - Pamitam, ale majc wgld w ludzkie my[li, wiem te|, |e po|danie nie zawsze idzie w parze z miBo[ci. - U mnie idzie. A przynajmniej teraz, gdy wreszcie je poznaBam. - To milo. Przynajmniej to jedno mamy wspólne. - A co do twoich ludzkich odruchów...  znów potrzebowaBa chwili by dokoDczy zdanie. - Czy ja w ogóle ci pocigam, tak normalnie? Co za niemdre pytanie! Moje po|danie byBo wrcz nie do opisania. MusiaBem je jednak tBumi wszelkimi siBami. Nie mogBem sobie pozwoli na takie ryzyko. WiedziaBem, gdzie le| granice i miaBem peBn [wiadomo[ tego, |e nigdy nie wolno mi ich przekracza. - Mo|e nie jestem czBowiekiem, ale wci| jestem m|czyzn - zapewniBem j. MiaBem nadziej, |e jej to nie umknie. 61 StBumione ziewniecie przypomniaBo mi o jej ludzkich potrzebach. - OdpowiedziaBem na twoje pytania - teraz czas na sen.  stwierdziBem kategorycznie. - Nie jestem pewna, czy uda mi si zasn. -Mam sobie i[?  spytaBem, majc nadziej, ze jednak zaprzeczy. -Nie, nie!  tak entuzjastyczne zapewnienie caBkowicie mi wystarczaBo. ZaczBem mrucze jej koBysank. NuciBem coraz ciszej, obserwujc jak zasypia. CzuBem si jak mityczny Morfeusz, prowadzc j w krain snu. TrzymaBem j w ramionach i sByszaBem jak zwalnia jej oddech, jej serce, czuBem jak znika caBe napicie  usypiaBa w moich objciach. To byB dowód caBkowitego zaufania; czuBa si przy mnie na tyle bezpiecznie by pozbawiona [wiadomo[ci zda si na mnie i zawierzy mi pomimo tego wszystkiego, co o mnie wiedziaBa. ByBem caBkowicie oszoBomiony. TuliBem j do siebie, nie wierzc, |e to co si dzieje jest prawd. W caBkowitej ciszy ciemnego pokoju wyraznie sByszaBem dzwik jej serca. Teraz wyznaczaB on rytm tak|e mojego |ycia, tak jakby jej serce biBo dla nas obojga, z determinacj utrzymujc przy |yciu oba istnienia. To moje serce powinno bi dla niej. Czas mijaB powoli, a ja rozkoszowaBem si ka|d sekund. Otulony jej zapachem, chBonBem wszystkie te wra|enia, które odbieraBy moje wyostrzone, wampirze zmysBy, t mozaik bodzców, które mnie oszaBamiaBy. PoczuBem ogromn wdziczno[ dla wszystkich istot i dla wszystkich siB, które sprawiBy, |e mogBem si tu znalez. Po raz pierwszy od bardzo dawna naprawd szczerze si cieszyBem, |e Carlisle mnie uratowaB. Nigdy specjalnie nie |aBowaBem, |e jestem kim jestem, ale teraz byBem niesamowicie szcz[liwy, |e los pozwoliB mi dotrwa do dnia, w którym ona wkroczyBa do mojego [wiata. Kojc cisz przerwaBo ciche westchnienie Belli. U[miechnBem si z czuBo[ci, odgarniajc kosmyk wBosów, który opadB jej na twarz. - Edward& - szepnBa, nieprzytomnie. WiedziaBem ju|, |e znów goszcz w jej [nie. - Edwardzie, tak bardzo ci kocham& - westchnBa. ZastygBem w bezruchu, odurzony dzwikiem tych sBów. Tym razem cieszyBem si z tego, |e nie mog umrze, bo w tej chwili niechybnie 62 umarBbym ze szcz[cia. I cho niewtpliwie byBaby to pikna [mier, niczego tak teraz nie pragnBem jak |y  |y przy niej i dla niej. WtuliBem twarz w jej wBosy, jednocze[nie przylegajc do niej caBym ciaBem. - Ja te| ci kocham  wyszeptaBem. Wersja polska  Offca Jð angielskiej nigdy nie byBo ;P 63

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wyklad 12,13,14,15 Alkeny (eliminacja i addycja)
Plakat JELENIA GORA Przyjazdy wazny od 13 12 15 do 14 03 08
Plakat WROCLAW GL Odjazdy wazny od 13 12 15 do 14 03 08
Program wykładu Fizyka II 14 15
Doktryny polityczne 13 14
wykład 13 i 14 stacjonarne
Praca kontrolna sem IV LO 14 15 10 V
Ćw 3 PTW 14 15
ENT 13 14
Wyniki Mazszyny Robocze 13 14 (studia dzienne zaoczne) DODANE PUNKTY Z PRAC DOMOWYCH
Mechanika I 13 14 L gr 1 8a
Dynamika plynow 13 14
zasady rekrutacji 13 14

więcej podobnych podstron