900
MIECZYSŁAW MALIŃSKI
móc je komuś postawić. Aż wreszcie trafił na tych, którzy mogli zaspokoić jego ciekawość: na przełożonych żydowskich. Jeszcze do dzisiaj miał w oczach ich wystudiowane ruchy, pełne szacunku dla siebie samych. Nie, ci się nie dadzą nigdy zbić z tropu. Nawet wtedy, gdyby nic nie wiedzieli. Ani w przeciwnym wypadku: gdyby wszystko wiedzieli, a nic nie chcieli powiedzieć. Ach, to głaskanie wypielęgnowanych bród, te spuszczone powieki, te pobłażliwe uśmiechy, te milczenia i wyczekiwania. Nie dali odpowiedzi natychmiast. Tłumaczyli się, że są lepsi od nich, którzy bieglej władają językiem greckim. Nie chcieli sami odpowiadać. Poprosili, aby mogli się dołączyć do tych rozmów uczeni w Piśmie i faryzeusze. Pamiętał te rozmowy. Wyczuł nawet, jak się zmieniło nastawienie Żydów do niego. Chyba zaczęli go traktować jako potencjalnego kandydata na prozelitę, jak oni to nazywali. A on poprostu chciał zrozumieć to, co było dla niego niepojęte. Niełatwe były te rozmowy. Nie tylko przez sam fakt, że trzeba było się posługiwać tłumaczem — niektórzy z nich nie chcieli mówić po grecku, choć wiedział, że znakomicie rozumieją go — ale z powodu różnicy w mentalności. On po prostu nie mógł zrozumieć, dlaczego nie można uzyskać odpowiedzi na pytanie, dlaczego zawsze każde pytanie jest niejasne, a odpowiedź jeszcze bardziej. Dlaczego „tak” nie jest „tak”, a „nie” nie jest „nie”. Trzeba było ich obstawić, pomocniczymi pytaniami pozamykać wszystkie wyjścia, żeby uzyskać jakieś jednoznaczne stwierdzenie, które zresztą on sam był zmuszony wypowiedzieć. Oni ograniczali się tylko do milczenia. Czasem cmokali mięsistymi wargami i prawili komplementy, że tak bliski jest prawdy. Ale wciąż z tym przekonaniem, że to oni są właścicielami Prawdy. „Prawie jak mebla w swojej izbie” — dodawał nieraz w rozmowie na ich temat. To właściwie najbardziej go irytowało: prowokowało do agresywnych wystąpień wobec nich. Żałował potem, że się dal ponieść irytacji, bo to po prostu nie miało sensu. Ale dla niego najbardziej było męczące, ich uciekanie się do Objawienia, które nazywali Biblią, Prawem, Prorokami. Wtedy, gdy kończyły się ich kontrargumenty, pozostawało właśnie to słowo, albo jeszcze inne: Bóg. Ale tematyka była ta sama. Właśnie ze względu na tematykę. To była tematyka ta sama, nad którą spędzał niejedną noc z przyjaciółmi swoimi: wolność człowieka w starciu z instytucjami ludzkimi a przede wszystkim z państwem. Nieraz sobie myślał, że gdyby opowiedział któremuś z swoich towarzyszy o rozmowach, jakie toczył tutaj, w Jerozolimie, na te tematy, to chyba nikt by mu w to nie uwierzył. Pamiętał, kiedy wreszcie po jakiejś ekwilibrystyce pytań i odpowiedzi zdołał stwierdzić, że źródłem, z którego wyrastają te obłędne przepisy zobowiązujące każdego Żyda od obmywania gamczków przed jedzeniem i rąk, do ograniczenia ilości kroków, które wolno uczynić w szabat, jest miłość Boga. W pierwszej chwili myślał, że