wyczuwalne są wpływy zespołów brytyjskich, takich jak Yes, Pink Floyd, Rare Bird czy King Crim-son. Niemniejsze znaczenie mają też ich rodzime korzenie, które kryją się pod stylem określanym kraul rock. Choć większość muzyki odnosi się konkretnie do rocka progresywnego to otwierająca kompozycja "Parts” ze względu na rytmikę mocno kojarzy się z solowymi poczynaniami Phila Collinsa z lat 80. Natomiast druga w kolejności "New York" to ciężki biały blues mocno osadzony w bard rocku, którego w muzyce Flying Circus też jest niemało (Led Zeppelin, Deep Purple itd.). Aby dopiąć opis muzyki Niemców, trzeba wspomnieć, że bardzo chętnie korzystają z brzmienia, które można uzyskać we współczesnych studiach. oraz w podobny sposób podchodzą do grania swojego pro-gresyjnego rocka, dzięki czemu można poczuć również neo-progre-sywny klimat. Przez co nieraz miałem wrażenie, że w muzyce Niemców maczał swoje paluchy ktoś z The Flower Kings. Także muzyczny collage tego zespołu jest nielichy i z pewnością to co powyżej opisałem to tylko wierzchołek ich inspiracji. Najważniejsze z tego jest to, że Niemcy na swojej muzyce zdecydowanie odciskają swoje piętno. I choć ogólnie nie jest to coś odkrywczego, czy też zdolnego do powalenia nas na kolana to, jednak muzyka Flying Circus potrafi wciągnąć swojego słuchacza. Oczywiście, jak ktoś nie lubi zespołów nawiązujących do starych klimatów to nie ma na to rady. Muzycy' mają bardzo duże doświadczenie, co zaowocowało w ich znakomitej kreatywności ale czuć to też w ich grze. Znakomicie brzmi sekcja, głównie mocna i charakterna ale nie ucieka również od bardziej delikatnych klimatów (odpowiadają za nią perkusista Ande Ro-derigo i basista Roger Weitz). Za to gitara oraz klawisze budują wszystko, i moc, i wszelkie subtelności czy niuanse, a także melodie (kolejno, Michael Rick i Riidiger Blómer). Ich ekspresja, błyskotliwość oraz inwencja jest imponująca i przypisana tym najlepszym artystom. Tak, chodzą mi takie myśli o Flying Circus. A przecież mamy jeszcze skrzypce (ponownie Riidiger Blómer) oraz głos wokalisty Michaela Dorpa. który ze względu na specyficzny głos może kojarzyć się z Geddy Lee (Rush). Tak jak w wypadku każdego artysty z kręgu progresywnego rocka i metalu ważną częścią płyty jest też treść. Wszystkie utwory na tym krążku nawiązują do dramatycznych wydarzeń z roku 1968, takich jak masakra ludności cywilnej w wiosce My Dii w Wietnamie, Paryska Wiosna, zamach na Martina Luthera Kinga, agresja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, czy brutalnie i krwawo tłumione protesty ludzi w Tokio i
Meksyku. Wszystko to składa się na bardzo mocny wyraz albumu Flying Circus i ich albumu "1968". W dzisiejszych czasach fan muzyki ma olbrzymi ból głowy, jest tak wiele Świetnych propozycji. że bardzo trudno jest aby zdecydować się na którąś z nich. Niemniej uważam, że akurat po tę płytę warto sięgnąć. Wielbiciele rocka progresywnego nie powinni być rozczarowani. (5)
WW
2020 Sbłcot
Myślę, że Flying Colours znakomicie znane jest miłośnikom progresywnego rocka i metalu. Jest to supergrupa, gdzie najbardziej uwagę przykuwają nazwiska Steve Morse. Neal Morse oraz Mikę Portnoy. Niemniej nie tylko chodzi o nazwiska, a przede wszystkim o muzykę, a ta w wykonaniu takich instrumentalistów jest gwarantem wysokiej jakości. W dodatku jest wypadkową muzyki wszystkich kapel, w których muzycy brali udział, czyli Deep Purple. Dixie Dregs. Winery Dogs. Dream Theater. Transatlantic, Spock's Beard. itd. Mniemam, że po ich albumie 'Third Degree" z 2019r. formacja ugruntowała sobie markę. Poza tym tak się składa, że formacja ma tyle samo wydawnictw studyjnych, co tych nagranych na żywo. Oznacza to, że panowie tworzący Flying Colours również rewelacyjnie czują się we studio, co i na scenie. No i 'Third Stage - Live In London" jest tego potwierdzeniem. Oczywiście ze względu, że promowano trzecie wydawnictwo zespołu to, większość programu albumu pochodzi właśnie z tego krążka. Pewnym rozczarowaniem jest to, że zabrakło z niego chyba dwóch najlepszych kompozycji "Ca dc lice" oraz "Last Train Ilonie". Szkoda ale i tak program tego koncertu jest imponujący. Co ciekawe więcej jest muzyki z debiutu niż z drugiego krążka "Second Naturę". Niemniej wykonanie "Pcaceful Harbor" i "Cosmic Symphony" w pełni mnie satysfakcjonują jeśli reprezentacje drugiej odsłony tej su-pergrupy. jednak, co by nie było w setliście programu, myślę, że muzycy zaprezentowaliby niezapomniane chwile dla swoich słuchaczy. 1 tak właśnie jest. jestem przekonany, że każdy fan nie tylko Flying Colours ale ogólnie dobrego progresywnego rocka spędzi przy ich muzyce jedne z najlepszych chwil w życiu. Mnie dodatkowo bardzo cieszy wokal Casey'a Mc Phersona, który w jakiś sobie znany sposób, zawsze przerzuca mnie w świat The Beatles. A w takim zwyczajnym kawałku jak "Love Letter" to właśnie najzwyklejszą i najnormalniejszą interpretacją wręcz rozwala. Pisać coś o wykonaniu, brzmieniu i produkcji? Wydaje mi się, że nie trzeba. Dla mnie perfekcja. Dodam jeszcze, że ten tytuł jest także w wersji z ruchomymi obrazkami, więc jak ktoś lubi będzie miał do wyboru. Niestety prontówka tej wersji nie przemyciła. Fani progresywnego grania z pewnością nie pominą "Third Stage - Live In London". (5)
WW
9 mmi i lit i
2020 Metahrille
Ależ narobiło się tych zespołów, żadną miarą nie idzie tego ogarnąć - z rozrzewnieniem wspominam przed i n te me to we czasy, kiedy to, przy kilku równie zakręconych ko-legach-pasjonatach. miało się znacznie większe szanse na realne poznanie większości ciekawych płyt. Teraz nie jest to możliwe, bowiem w sieci można znaleźć tyle muzyki, że głowa mała. Dlatego Freaks &. Clowns oczywiście w-cześniej nie znałem, chociaż zespół wydał właśnie drugi album "Justice Elitę", a 3/5 składu to członkowie As-tral Doors. "Classical bard rock meets modern power metal" głosi reklamowy slogan i faktycznie coś jest na rzeczy, z istotnym zastrzeżeniem, że nie ma tu mowy o hard rocku z lat 70. minionego wieku, ale o tradycyjnym, metalowym brzmieniu z kolejnej dekady, nie wiedzieć czemu określanemu teraz hardrockowym. Kiedy zespół skręca we współczesne, powermetalo-wre rejony ("Welcome To The Freakshow". "Heli Yeah"). nie jest to zbyt ciekawe, chociaż nie ma ma mowy o jakiejś wtopię, bowiem wokalista Chrille Wahlgren ma kawał niskiego, rasowego i szponi-astego głosu, co zdecydowanie ratuje sytuację. Ale kiedy robi się mocniej, surowiej i ciężej, typowo już na modłę lat 80.. tak jak w cha-rakternym, tytułowym openerze, siarczystym "Man With The Power" czy rozpędzonym "One For AU - AU For One", nie ma już żadnych niedomówień, bo w takim graniu Freaks & Clow-ns radzą sobie wyśmienicie - jeśli na kolejnym albumie skoncentrują się na nim. a zamiast aż 12 utworów nagrają 8-9 najlepszych, na pewmo tvlko zyskają. (3.5)'
Wojciech Chamryk
2020 Kockshois
From The Depth to kapela z Włoch, która oczywiście gra melodyjny power metal. Jednak ich wersja poweru ma klasę, styl i wysoki poziom. Każdy z kawałków jest przemyślany, wyśmienicie skrojony i ozdobiony znakomitymi aranżacjami. Nie powiem aby rządziły w’ nim gitary ale są dość mocne, gęste, wyraziste, z ciekawymi riffa-mi. partiami solowymi oraz z bardzo udanymi partiami rytmicznymi. Bardzo dużo w nich świetnych melodii (melodii, a nie melodyjek), oraz czarującej atmosfery. Wspomagają ich klawisze, które są same w sobie klasą, brzmią znakomicie i dzięki temu bliżej im do klawiszy znanych z ambitnego power metalu czy próg poweru. Spore wrażenia robią mini orkiestracje i wycieczki wf rejony muzyki elektronicznej. Sekcja rytmiczna buduje głównie podkład dla gitar i klawiszy ale potrafi również zabłysnąć indywidualnie. Szczególnie cieszy mnie gdy od czasu do czasu zaprezentuje swoje umiejętności basista. Nie są to jakieś rozbudowane improwizacje ale po prostu kilka własnych dźwięków. Wracając do samej muzyki, jest wr niej w zasadzie wszystko, co kiedyś tak bardzo mi się podobało. Niemniej Włosi do każdego tematu podchodzą indywidualnie, dzięki czemu ich muzyka ma pewne cechy oryginalności. Są momenty szybkie, rozbrykane oraz te rozmarzone i nastrojowa. Bardzo udana interpretacja muzycznymi kontrastami wyjęta z ambitniejszych odmian power metalu. Nie powiem, dawno nie słyszałem tak dobrego podejścia do tematu. No i na koniec wisienka na torcie czyli głos Raffaele "Raffo" Albanese. Bardzo dobry, wyrazisty, nie pieje ale do klasycznych śpiewaków typu Plant. Dio. Co-verdale itd., nie zaliczyłbym go. Niemniej jest ich bardzo dobrym uczniem. Płyta brzmi znakomicie, ogólnie wszystko jest na miejscu. Jeden szkopuł, że już taka muzyka nie robi na mnie wielkiego wrażenia, jak kiedyś. Mimo wszystko "Moments" przesłuchałem z nieukrywaną przyjemnością, każda chwila tej płyty sprawiała mi frajdę. Niestety nic będzie to album, po który będę często wracał, choć jak trafi się pod ręką, nie odmówię sobie przyjemności jego ponowne-
180
RECENZJE