dło w coraz szybszym postępie cywilizacyjnym. Wszystko to przyczynia się do wybuchu wojen, które z kolei prowadzą do nieuchronnej zagłady, do tytułowej apokalipsy". Summa summarum: mamy tu obiecujący debiut, zapowiadany przez zespól album powinien rozwiać wszelkie wątpliwości. (3,5)
Wojciech Chamryk
2020 MDI)
Niemiecki (na chwilę obecną właściwie niemiecko-brazylijski) Nuclear Warfare jest zespołem, który pośród podobnych thrashowych kapel młodego pokolenia ma w miarę ugruntowaną pozycję. Daje im to pewną swobodę. Po prostu etap, na którym muszą komukolwiek coś udowadniać mają już dawno za sobą i mogą po prostu skupić się na tworzeniu takiej formy thrashu, jaka najbardziej im siedzi w sercu. "Lobotomy” to już szósty album tej załogi. Płyta ta zdecydowanie ma szansę trafić do tych, którzy cenią sobie thrash metal w jego najbardziej oldschoolowej formule i nie wypierają na siłę ze sw'e-go umysłu punkowych korzeni owego gatunku, ale o tym za chwilę. Jedziemy od początku. Utwór tytułowym oraz następujący' po nim "Bombshel Disese" to klasyczna młócka, która spokojnie mogłaby się znaleźć na którejś z wczesnych płyt ich rodaków z Kreator bądź Destruction. Totalną ciekawostką może być za to trzeci numer w tym zestawieniu. "Gladiator", bo o nim tu mowa zaczyna się dość spokojnie od budujących nastrój dźwięków basu. Nagle wchodzi gitara, jednak jej dźwięki są bardziej heavry niż thrash metalowa. Jednak należy pamiętać, że chłopaki doskonale wiedzą jaki gatunek najbardziej kochają i już po chwili wchodzą typowe thrashowe riffy. Zwrotka jest utrzymana w dość wolnym tempie. Melorecytacje Floriana są tu ciekawie intonowane. W pewnym momencie trochę mi przypomina Mille Petrozzę, w innym zaś... Varga Vikernesa. Cały utwór trwa prawie osiem minut i mimo, że kompozycyjnie utwór ten nie jest może jakoś szczególnie zróżnicowany, to absolutnie nie nudzi. Wręcz przeciwnie. Kolejny kawałek to nawiązujący' już bezpośrednio do wspomnianych punkowych korzeni "Fuck Face" (ludzie, co za tytuł). Przez sw'ą szybkość i dynamikę stanowi on coś w rodzaju kontrastu dla poprzednika. Wraz z "Betruyen Of
Heir wracamy do czysto thrashowych klimatów-. Trochę mi to zajeżdża Slayerem z okresu "Heli Awaits". To oczywiście pochwała, nie zarzut. "The Blooil Lord Will Return" posiada jeden z tych bardziej nastrojowych wstępów. Takich. jakie często się ostatnio Kreatorowi przydarzają. Zupełną odskocznią od klimatów ogólnie prezentowanych przez Nuclear Warfare jest kawałek "Death By Zuc-chini”. No bo co to. Ramonesi czy The Clash? Właśnie takie, a nie inne skojarzenia miałem, gdy pierwszy raz ten kawałek usłyszałem w moich mocno wysłużonych słuchawkach. Tu nawet Florian brzmi niczym Joey Ramonę. Utwór jest świetny, nie powiem. Pokazuje, że każdy zespół może mieć swą drugą twarz i świetnie się z nią czuć. Tylko trochę nie pasuje mi fakt umieszczenia tego kii wałka między numerami typowo thrasho-wymi. Mogliby to dorzucić jako bonusową ciekawostkę albo wydać jako osobny singiel. Podsumowując Nuclear Warfare jest w świetnej formie i naprawdę warto sięgnąć po ich ostatnie wydawnictwo. Zwłaszcza, że ma ona szansę trafić nie tvlko do maniaków gatunku (4,5):
Bartek Kuczak
2020 Ccntury Media
Oceans Of Slumber to amerykański zespól, który działa od 2011 roku. O dziwo gra progresywny metal/rock, do tej pory opublikował cztery studyjne albumy i EPkę. W dodatku ostatnie trzy krążki wydane zostały pod sztandarem Century Media, więc formacja powinna być mi znana, a nie jest. Dlaczego tak się stało, to za chwilę. Oceans Of Slumber swój muzyczny obraz umieszcza głów-nie obok wywarzonego progresywnego rock/metalu, który kojarzy się z Porcupine Three czy River-side. Z pewnością dla większości byłoby jaśniej gdybym wymienił Opeth ale akurat tego bandu nie słucham, toteż trudno powoływać się na niego. Dość często tę rozmarzoną muzykę amerykańscy muzycy zderzają z partiami dynamicznego melodyjnego death metalu w stylu Katatonii (wymieniam ich. choć tych Szwedów też szczególnie nie słucham). Tak jak w rozpoczynającym płytę. "The Soundtrack to My Lust Day". Jak dla mnie jest to ich znak rozpoznawczy, wykorzystany w przekroju całości krążka. Niestety za taką ekspresją raczej nie przepadam, przez co prawdopodobnie, do tej pory nie sięgałem po dokonania tego amerykańskiego zespołu. Oceans Of Slumber swoją muzykę opiera głównie na klimatycznym progresywnym przesłaniu, snując melancholijne, majestatyczne a zarazem pełne pastelowych barw obrazy. Tej atmosfery nie wyzbywa się również we wspominanych mocnych partiach. W tych nostalgicznych fragmentach Amerykanie oprócz progresu chętnie korzystają z naleciałości współczesnych alternatywnych brzmień, niekiedy ocierając się o awangardę. Niemniej są też inspiracje starszą alternatywą, którą kojarzę z kapciami z pod szyldu 4AD. W tym wypadku nie korzystają tylko z ulokowania jakiś aranżacyjnych smaczków, ale pokusili się o pełne i przepiękne instrumentalne kompozycje "Imper-fect Divinity” oraz "September (Those Wito Come Before)", choć do tego grona można zaliczyć utwór z wokalem, przepełniony smutkiem i rozpaczą "The Red Flower". Ogólnie "Oceans Of Slumber" w perfekcyjny sposób uczy nas jak wiele odcieni, żalu, smutku czy innej melancholii mieści się w naszym świecie. Tej perspektywy nie zmienia również wieńczący krążek cover Type Of Nega-tive "Wolf Moon". który wydaje się, że ma najchwytliwszą melodię. Muzyka na tym krążku to głównie popis instrumentalistów, którzy znakomicie wymyślili i odegrali swoje partie. Jednak na szczególną mvagę zasługuje wrokalistka Cam-mie Gilbert, która rewelacyjnie spraw'dza się w kreowaniu preferowanej przez formację atmosfery. Nie wyje, nie pieje, nie udaje operowej divy\ po prostu śpiewa swoim pełnym głosem czule atakując żądane emocje. Od czasu do czasu ktoś ją wspomaga, głównie w death metalowych fragmentach, gdzie króluje męski growi. Natomiast w znakomitej kompozycji, z iberyjskim klimatem "The Colors of Grucę". Cammie towarzyszy znakomity normalny męski wokal. Oceans Of Slumber należy do grona kapel. które raczej nie mają szans aby były moimi ulubionymi. Niemniej ich pomysł na muzykę i wykonanie zasługują na bezwzględne docenienie. co niniejszym czynię. (5)
2020 Ciuz Del Sur Musie
Jak widać formuła tria w żadnym razie nie jest tylko przebrzmiałym wspomnieniem z czasów świetności rocka i metalu, a Old Mother Heli wskrzeszają ją z godną podziwu konsekwencją. "Lord Of Demise" to ich drugi album, zarazem debiut w barwach Cruz Del Sur Musie, co na pewno pozwoli zespołowi zyskać większą rozpoznawalność. Zasługują na nią bez dwóch
zdań. grając archetypowego heavy rocka/doom metal na modłę Black Sabbath czy Candlemass. Kolejne utwory są surowe, oszczędnie aranżowane - słychać, że grupa nie przesadza z kolejnymi nakładkami, gra w studio tak, jak zwykła czynić to na żywo. Doom jest tu podstawa, ale nie brakuje też przyspieszeń, tak jak w chyba najciekawszym na tym krótkim (38 minut z sekundami) albumie, dynamicznie hardrockowym i całkiem nośnym "Shadows Within" czy openerze "Betruyul At The Seu". kontrastującymi z majestatycznymi, potężnymi utworami w rodzaju "Arenging Angel" czy ”Edge Of Time". I chociaż Bernd Wener momentami za bardzo przypomina barwą głosu i samą manierą Black-iego Lawlessa. to i tak "Lord Of Demise" jest płytą godna uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
2020 ATM
Może to będzie dla niektórych niespodzianka, ale nie byłem nigdy jakimś maniakiem brytyjskiego Onslaught. Naturalnie miałem z tym zespołem styczność zarówno na żywo jak i z płyt, jednak, być może, zabrakło jakiejś chemii między nami. Z drugiej strony w niczym grupie nie umniejszam i uważam, że tworzą dość specyficzny thrash metal, który ma swoich wiernych fanów. W takiej sytuacji dostałem do recenzji nowy materiał. Nowy krążek Onslaught to nie jest premiera na miarę Exodus. OverKill czy Testament w'ięc pojawił się trochę znikąd. Powiedziałem sobie jednak, że może to i dobrze, że nie jestem jakoś zaangażowany w ich twórczość - pozwoli mi to jakimś czysto obiektywnym okiem spojrzeć na najnowsze dzieło. Album "Generation Anti-christ" to pierwszy krążek bez długoletniego wokalisty Sy Keelera. Wokal nagrywał więc świeżak w szeregach - David Garnett. Przyciągnął on również swojego kumpla z Bull-Riff Stampede. perkusistę Jamesa Perry. Na drugiej gitarze obok weterana Nige Rocket-
RECENZJE