Z zasadnością i głębią rytuału zgadzamy się nawet z moim towarzyszem podróży, którego czas przedstawić. Nazwałem go alter ego, czyli w skrócie - Egon. O wiele rzeczy się ze mną wykłóca, jest czasem nie do wytrzymania. Chcę jechać dalej, a on nie, mówi, że trzeba sprawdzić, czy nie dostaniemy tu zimnej coli. Przecież widzę, że nie mają prądu. Stale coś mu się nie podoba: że drzewa nie mają gęstych liści i upieczemy się żywcem, chce jechać dalej. Najgorsze jest to, że nie szanuje zapasów. Są problemy z zaopatrzeniem, a on ładuje do gara za dużo pomidorów, innym razem zeżarł mi do piwa (ciepłego) cały zapas oliwek, bo miał ochotę. W sumie jednak się lubimy, gadamy całymi godzinami, śpiewamy piosenki o ułanach, śmiejemy się z siebie wzajemnie. Jest moim przyjacielem. Jedynym, jakiego mam! □
Rano żegnam moich kumpli-z-wojska, dzieciaki stoją przede mną w silnej grupie: brudne, usmarkane, ale uśmiechnięte. Jeden z nich poleciał po wodę do wioski z moim workiem, długo nie wraca, już się niepokoję, ale jest. Chyba było daleko. Dostał monetę, nie wiem ile to było, ale chłopak był szczęśliwy. Odjeżdżam. Jeszcze tu wrócę. □
Przede mną Bamako: miasto kolos, którego nie da się ominąć. Wszystkie drogowskazy pozrywał w nim wiatr, 100 lat temu. Wjeżdżam od północy i kieruję się na wschód, muszę przejechać Niger w kierunku Mopti. Prowadzi mnie mój niezłomny garmin. Powiedziałem mu: lecimy, bracie, na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja, a on na to według rozkazu, herr oberleutnant, no i lecimy. Kiedy jestem już na moście, wiem, że wygrałem tą batalię, jestem już blisko celu, jakieś 1 000 km, może więcej? Allach mnie prowadzi, wspominam nomada na urwistym brzegu Sahary. Było w nim coś z proroka, a jego słowa miały wielką moc. Prowadź mnie, ty znasz pustynię. □
Wpadam jeszcze na chwilę do sklepu, typu Pewex, z uzbrojoną ochroną. Pilnują mojego wielbłąda, za co dostaną ode mnie puszkę coli, właściwie to pół, na spółkę. □
Sklep jak nasze delikatesy, nawet działa klimatyzacja. Można kupić dużo dobrych rzeczy: warzywa, piwo (oliwki), no i gorzałka jest. Odnawiam zapas ginu (ostatnią flaszkę opróżniłem w Noukachott) no i tonik oczywiście (na malarię). Jeszcze nie wiem o tym, że butelkę ginu będę targał wiele tysięcy kilometrów, by opróżnić ją nocą na granicy mauretańsko-marokańskiej, na polu minowym, w towarzystwie akcji humanitarnej. Ale to później. Teraz cieszę się, że mam chłodny (20QD) alkohol i zaopatrzenie na wiele dni. Trudno mi domknąć torby, ale co tam, jestem szczęśliwy. W sklepie przy kasach słyszę słodko szeleszczącą mowę: to rozmawiają ze sobą kasjerki, po rosyjsku. Bardzo miłe dziewczyny. Zrobiły dość kiepski interes hurtem wychodząc za mąż za chłopaków z Mali, żeby się urwać z jakiegoś grajdołka w Rosji. Pytam je wprost - nie są szczęśliwe. Pytają mnie o Europę, mają łzy w oczach - niech Bóg je wspomoże. Obiecałem, że przy powrocie odwiedzę je, ale Afryka poprowadziła mnie wówczas inną drogą. Zabłądziłem, minęły mnie również knedliczki maminki Gastona, no i nie załatwiłem wizy do Senegalu, ale o tym później. □
Jadę drogą transsaharyjską prowadzącą w poprzek kontynentu: z Dakaru poprzez Mali, Niger, Czad, Sudan. Gdyby ktoś pomyślał, że taka trasa musi być dobrze utrzymana... □