To, co zdarzyło się na tej drodze, określiłbym jako próbę samobójstwa połączoną z próbą zabójstwa mojego wiernego rumaka. Pierwsze kilka kilometrów: piękna, ciemnopomarańczowa droga, po prawej stronie masywy skalne, za którymi jest rezerwat słoni. Trochę telepie, wjechałem na tak zwaną tarkę. Jeszcze nie wiedziałem, co to jest afrykańska tarka. Jest coraz gorzej i gorzej, garby tarki coraz wyższe, z większymi odstępami. Zupełnie sobie nie radzę, kafarto przy niej sama przyjemność. Wolno się nie da -jakbym jechał po potiomkinowskich schodach, szybciej - rozwala mi motocykl i żołądek. Zdesperowany dodaję gazu i... 70 km na godzinę i jest ok. Lecę po górkach garbów, ależ jestem z siebie dumny! Niedługo. □
Zaczynają się koleiny, w których grzęzną nawet wielkie ciężarówki z napędem na wszystkie koła. Próbuję omijać je bokiem - porażka, dużo skał, bardzo niestabilny, sypki piach. Mam jeszcze jakieś 150 km do celu. Zamieniam się w maszynę zatankowaną adrenaliną po uszy. Pierwszy bieg, drugi bieg, hamowanie, chwila zastanowienia - znowu w koleinę: pełny gaz, wyrzuca mnie w górę tam, gdzie zaczyna się skała, w locie widzę, że następna koleina jest pod kątem do poprzedniej, mam jakieś 7 metrów, by zmienić ustawienie motocykla, wpadam w nią trochę nierówno, ale odzyskuję równowagę, obijam się pomiędzy jej krawędziami, szeroko rozstawione nogi co chwila walczą o utrzymanie równowagi. I tak kilometr za kilometrem. Myślę sobie, że nie może być już gorzej. Afryka pokazała mi, że może. □
To był bardzo gorący dzień, temperatura przekraczała 50QC, tak naprawdę niewiele pamiętam z tego czasu: koleina za koleiną, setki kolein, żółty piach - mąka, czerwony - twardy, piaskowy - norma, biały kolor - skała, ale czasem piach, bardziej grząski niż czerwony. Każda wywrotka to pół godziny przerwy. Demontaż bagażu, stawianie moto, montaż bagażu, właściwie odpoczynek - psychiczny. □
Mam jeszcze 36 km do miasta, ale zachodzi już słońce, jestem też bardzo wyczerpany. Znajduję w miarę płaską skalną połać, gdzie rozkładam karimatę, śpiwór, jeszcze tylko herbatka i... mijają mnie Tuaregowie na wielbłądach. Jest ich dwóch. Pięknie wyglądają o zmierzchu. Nie mam siły sięgnąć po aparat. Może wówczas zepsułbym tę chwilę? Pozostała w mojej pamięci. □
□ □
Rano herbatka, łyk coli i w drogę. Po paru kilometrach spotykam na wzgórzu człowieka na rowerze. Jest Francuzem, pcha rower od paru dni. Ma nadzieję, że dziś dotrze do miasta. Jestem pod wrażeniem wyglądu i stanu jego ubrania - jest to melanż wszystkich kolorów pustyni nałożonych na materiał grubą warstwą. Ciekawe to było spotkanie, coś w stylu Livingstona ze Stanleyem. Stoi sobie na wzgórzu dwóch dżentelmenów i rozmawia o pogodzie. Są zgodni, że dziś powinno być trochę chłodniej, przynajmniej do południa. Pytam, czy czegoś nie potrzebuje, podaję dłoń, życzę dobrej przygody i w drogę. Ja nieco szybciej. □
Za nieco ponad godzinę docieram do przeprawy przez Niger, za następną jestem w mieście. □
Tu kończy się moja trasa: w mieście na pustyni, żyjącym z pustyni, mieście o tysiącletniej tradycji. Miasto ludzi pustyni - Tuaregów: niepokornych, nie poddających się żadnej władzy, nie uznających