drzwiach gabinetów, ale funkcjonowaniem w sferze publicznej. Na krótką metę można zablokować konieczne reformy jak np. konkurencyjność wykładów, odejście od czytania podręczników na wykładach, likwidacja egzaminów z informacji... listę można mnożyć, ale w dłuższej perspektywie czasowej zmiany nastąpią. Problem w tym abyśmy sami dokonali radykalnych zmian i przeorientowali się, aby zwiększyć naszą atrakcyjność. Niedawno jeden ze studentów zapytał mnie czy jechałem kiedyś do Warszawy wieczornym pociągiem w niedzielę? Odpowiedziałem, że nie. Według otrzymanej informacji pociągiem tym jeżdżą głównie studenci z Białegostoku studiujący w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu. Pytanie jakie zadał mi tenże student brzmiało - dlaczego pomimo wyższych kosztów, studenci ci nie wybrali Białegostoku? To nie tylko kwestia ucieczki od domu, atrakcyjności innych miast, ale i atrakcyjności i jakości nauczania.
W świecie współczesnym nadal milcząco przyjmuje się XIX wieczny model uniwersytetu, jako placówki badawczo-edukacyjnej. Model ten był wypracowany w krajach niemieckich i działał dobrze dopóki uniwersytety były jednostkami elitarnym. Teraz jak wiemy mamy masowość nauczania i bardzo dużo uniwersytetów. Zmienił się też kontekst badań naukowych. Wielkie korporacje w R&D (Research and Development) posiadają budżety na ten cel przekraczające możliwości poważnych i zamożnych uniwersytetów.
Zmieniło się zarówno otoczenie funkcjonowania uniwersytetów, jak i jego zadania. Do chwili obecnej wielu badaczy uważa, że szkoła wyższa, która nie oferuje filozofii nie jest uniwersytetem i maja w tym dużo racji - bo misją uniwersytetu to badania nad fundamentalnymi pytaniami i tzw. curiosity-driven reserach, a nie tylko badania pragmatyczne. Po reformie w Wielkie Brytanii w latach 80-tych przemianowano politechniki na uniwersytety. W Polsce mamy uniwersytety medyczne, pedagogiczne, techniczne - to doczepianie do nazwy etykietki uniwersytetu nie robi dobrze szkołom wyższym kształcącym profesjonalistów w określonych zawodach jak i uniwersytetom. Nacisk poszedł w kierunku nauczania i oferowania studiów zapewniających zatrudnienie na rynku pracy. Tyle, że w międzyczasie powoli zginęła idea wspólnej refleksji nad prawdą i sensem życia. Uniwersytety współczesne stały się fabrykami absolwentów i to z reguły w wąskich dyscyplinach. Masowość edukacji obniżyła gwałtownie poziom oferowanego wykształcenia. Za masowością nie poszły odpowiednio duże pieniądze. Masowość spowodowała też podział na uniwersytety tzw. badawcze, a więc prowadzące działalność naukową i uniwersytety tylko uczące, bez prowadzenia rozwiniętej działalności naukowej.
Według klasycznego modelu działalność badawcza była prowadzona równolegle do nauczania a na uniwersytetach uczono tego, nad czym prowadziło się badania. Studenci uczestniczyli w działalności badawczej. Masowość edukacji pociągnęła za sobą wprowadzenie pewnych kanonów nauczania oderwanych od badań własnych kadry nauczającej. W rezultacie nauczanie zostało spłaszczone a studiowanie sprowadziło się do kolejnego uczenia jak w szkołach średnich.
Dyskusja, która toczy się w tej chwili na świecie dotyczy wypracowania nowego modelu uniwersytetu. Jerzy Woźnicki - Przewodniczący Rady Głównej nauki Szkolnictwa Wyższego, w wywiadzie udzielonym Rzeczpospolitej z 8 maja nawołuje do powołania uniwersytetów badawczych. Nie mówi jednak z jakiego źródła pochodzić będą pieniądze. Jeśli dojdzie do powołania jednostek z większym do-finasowaniem to będziemy mieli w kraju dwa uniwersytety bliższe normom krajów rozwiniętych i nieliczące się szkoły z nazwy tylko będące uniwersytetami.
Ciekawe dane dotyczące finansowania nauki polskiej podał Profesor Maciej Żylicz w.Nauce" nr. 4 z 2013 roku. Otóż wydatki na badania naukowe w porównaniu z 2007 rokiem wzrosły w liczbach bezwzględnych prawie dwukrot-niez3,75 mldzłdo6,46 mld zł w20l3. Ogólnie jednak wydajemy w skali kraju na badania naukowe tyle, co budżet Uniwersytetu w Cambridge czy Uniwersytetu Stanforda. Jesteśmy na 20 miejscu wśród krajów Unii Europejskiej. Wydatki na naukę to jedynie 0.53% PKB w roku 2011. Co gorzej przemysł czy generalnie business wydał w tym samym roku na badania i rozwój tylko 0.23% PKB. W krajach OECD jest to znacznie więcej. Te dane statystyczne pokazują, że nasze szkolnictwo wyższe jest na poziomie krajów trzeciego świata a marzenia o ściągnięciu mas Hindusów, Chińczyków czy mieszkańców Bangladeszu na studia w Polsce to mrzonki, bo po prostu nie mamy co im zaoferować poza starą infrastrukturą i przestarzałymi metodami nauczania.
Dyskusja, która toczy się w tej chwili na świecie dotyczy wypracowania nowego modelu uniwersytetu, jako placówki badawczo-edukacyjnej. Tendencja generalna jest taka, że ze środków publicznych coraz mniej pieniędzy przeznacza się na szkoły wyższe a w coraz większym stopniu przerzuca się koszty na studiujących. Złote czasy welfare State w latach 70-tych, kiedy było to masowe nauczanie za darmo jak i wystarczająca baza finansowa dla działalności uniwersytetu, odeszło do lamusa historii.
Obecnie uniwersytety maja same na siebie zarabiać. Nie znam danych statystycznych z Polski, ale mój poprzedni uniwersytet w Australii wypracowywał 50% środków finansowych na swoją działalność a drugie 50% pochodziło z budżetu państwa. Te wypracowane środki to oferta edukacyjna - głównie studenci zagraniczni oraz granty zdobywane na działalność badawcza przez pracowników uniwersytetów jak i donacje od businessu. W Australii szkodnictwo wyższe jest po kopalinach drugim największym eksporterem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że szkodnictwo wyższe w Polsce weszło w te same koleiny, a więc szkoły wyższe są skazane na wypracowywanie środków finansowych. Niektóre szkoły wyższe są i będą w stanie przekształcić się odpowiednio i przedstawić atrakcyjną rynkowo ofertę. Inne są skazane na zagładę. Szczególnie ciężka i coraz trudniejsza będzie sytuacja uniwersytetów prowincjonalnych. Nie są one atrakcyjne, posiadają słabe zaplecze businessowe i płytki rynek pracy. Do tego z reguły (aczkolwiek są wyjątki) kadra naukowa w uniwersytetach prowincjonalnych jest słabsza od kadry w takich centrach jak Warszawa, Kraków, Gdańsk. Słabość uniwersytetów prowincjonalnych powoduje, że zaplecze intelektualne do re-inwencji siebie samych jest ograniczone. Nawet (jeżeli pojawiają się ciekawe idee) to są tłamszone przez układy interesów, o czym wie każdy z minimalną wiedzą socjologiczną. To właśnie układy interesów są największym wrogiem prowincjonalnych placówek szkolnictwa wyższego. Mówiąc językiem bardziej socjologicznym, na prowincji mamy do czynienia z bardziej wyrazistym networkiem interesów, które bronią swojej uprzywilejowanej pozycji. Żaden z polskich ministrów nauki i szkolnictwa wyższego nie podjął na serio żadnej działalności w kierunku rozbicia sieci interesów. Te networki interesów to jest por excellence - przykład korupcji w sensie republikańskim, czyli realizacji partykularnych interesów, a nie kierowanie się dobrem wspólnym. Pesymistyczne jest to, że niestety nie widzę nośników zmiany. Żal mi większości pokolenia kadry naukowo--dydaktycznej, obecnych czterdziesto - i pięć-dziesięciolatków. Są w wśród niej ludzi bardzo oddani badaniom i dydaktyce, ale można też zauważyć, że najbardziej dominującą w tym przedziale wiekowym jest grupa cyników. To właśnie ta grupa, która nie zetknęła się już z generacją wykształconych przed wojna profesorów kierujących się etosem (a kontakt miała głównie z mierną, ale wierną kadrą ukształtowaną w okresie komunizmu), do tego w stosunkowo młodym wieku doświadczyła transformacji i uznała, że nic nie liczy się poza tej grupy prywatnym interesem ekonomicznym. Rozwiązania instytucjonalne sprzyjały i sprzyjają temu procesowi. W efekcie wielu myli uniwersytet - z folwarkiem czy plutonem wojska, działalność naukową rozumianą jako wspólne poszukiwanie prawdy - z załatwianiem stopni naukowych, a wymiana argumentów - z połajankami.
Taka kadra nie jest w stanie dokonać koniecznych zmian, bo nie posiada odpowiednich możliwości intelektualnych i po prostu nie jest zainteresowana żadna zmianą, która naruszyłaby jej interesy. A problemy stojące przed uniwersytetami się mnożą.
Współcześnie mamy do czynienia z nowym sposobem zarządzania szkolnictwem wyższym, niemającym nic wspólnego z nauką a z dyktatem rynku, biurokratyzacją pod płaszczykiem odpowiedzialności uczelni oraz z ofertą edukacyjną, która lamie ograniczenia geograficzno -polityczne. Te dwa procesy sta-