to się wszystko dzieje, jak my funkcjonujemy? Jak to się dzieje, że dane jest nam być tu i teraz, i postrzegać to, co Kepler nazwał kiedyś „pięknem stworzenia”? W tym sensie, że z jednej strony jest emocjonalne chłonięcie świata, a z drugiej oczekiwanie odnalezienia ukrytego mechanizmu świata, tchniętego przez Wielkiego Zegarmistrza.
Było jeszcze jedno takie „jaszczurkowe” przeżycie. Dużo chodziłem po górach i pamiętam taki samotny pobyt pod szczytem Pirynu - w Karpatach bułgarskich - po bardzo zimnej nocy. Wschodziło słońce. Wysuwam się z namiotu, zmarznięty na kość. Odżywają procesy życiowe, co zresztą słychać - owady, zagubione ptaki też ożywają, zaczyna się lekki szum skrzydeł i skrzydełek. I w pewnej chwili my, mówię o tym całym otoczeniu much i ptaków, przeczuwamy to słońce, które się zaraz wyłoni. Pokazują się pierwsze promienie i... zalega kompletna cisza... Zachwyt, oniemienie. Dopiero po chwili życie wraca.
- Ponieważ jesteśmy właśnie w tamtych stronach, w stronach pańskiej młodości i dzieciństwa, to pytamy: jak w pańskim rodzinnym domu spędzało się Święta Bożego Narodzenia?
• Tradycyjnie. Tradycyjne przygotowania, wigilia, choinka. W czasach bardzo biednych trzeba było tę choinkę własnymi i matczynymi rękami upiększyć. Za pomocą „pazło-tek", jeżyków papierowych, własnoręcznie wykonywanych aniołów. Pamiętam również prezenty - czasem skromniejsze, czasem bogatsze, ale zawsze oczekiwane i z miłością dawane.
- A jaki prezent najbardziej przypadł wtedy panu do gustu?
• Szczególnie pamiętam pewien prezent, który łączył się z moimi późniejszymi wyborami, z tym, że zostałem fizykiem. Była to łódź napędzana silnikiem. Potem były jakieś kolejki elektryczne... A później sam już budowałem. Pierwszy silnik elektryczny zbudowałem na przełomie trzeciej i czwartej klasy szkoły podstawowej. Puszczałem później te łodzie po Bugu.
Pamiętam też opłatek, który nie był jedynie pamięcią obyczajów, a opłatkiem, z którym wiązał się szacunek dla rodziny, dla chleba, i z którym wiązała się obecność Stwórcy wśród nas.
- Kto podawał opłatek do łamania - mama czy tata?
• Ojciec podawał.
- Czy wspomnimy, tak dla kontrapunktu, o wigilii, jaka odbyła się dwadzieścia pięć lat temu?
• Była to wyjątkowa wigilia i wyjątkowy czas. Wigilię spędzałem wtedy w więzieniu we Włodawie.
- W swoim rodzinnym mieście?
• Tak, rodzinnym mieście. Moi współtowarzysze z celi mówili czasem drażniąco: „Popatrz! Mama coś gotuje na obiad”. Było to, w linii prostej, około osiemset metrów od mojego domu. Wigilia ta niosła ze sobą. z jednej strony smutek i niepokoje, ale z drugiej - dała nam poczucie solidarności. Znajdowaliśmy się w zaledwie czternastometrowej celi, obsadzonej przez ośmiu chłopa. W naszym gronie był pracownik FSC; dawny student, uczestnik zajść ’68, a potem pracownik KUL; pracownik drukarni; młody chłopak zafascynowany swoją działalnością w KPN. Było to więc grono dosyć różnorodne. Radosne było to, że, wprawdzie oderwani od rodzin, wyrwani gwałtownie, jesteśmy jednak razem. Mieliśmy taką tradycyjną wigilię z dwunastoma potrawami: ser, chleb, ryba z puszki, marmolada i co tam jeszcze...
- A choinkę mieliście?
• Choinka była narysowana na papierze gazetowym, który był nam, oczywiście, dawany w zupełnie innym celu (śmiech). W każdym razie staraliśmy się tradycję zachować, mieliśmy też opłatek. To dawało poczucie wspólnoty, dawało siłę trwania, podtrzymywało na duchu. W rozmowach przypominał nam się słynny obraz Chełmońskiego „Sybira cy”, gdzie też był motyw wigilii, zgromadzenia przy wspólnym stole, daleko od rodzin.
- W jakim byliście nastroju - rabacyjnym, czy posępnym?
• Niektórzy z nas mieli przekonanie, że PRL niedługo potrwa. Jeden z moich „współcelowiczów” zawsze rano wstawał i mówił przekornie: „No to rżniemy komunistów!" Podczas tamtej wigilii, około godziny dziewiątej - bo wyjątkowo pozwolono przedłużyć palenie światła do dziesiątej - te nastroje stawały się już bardziej smętne; każdy wracał myślami do rodziny. Wtedy także zdarzyło się coś, co nas głęboko uderzyło, poruszyło i zasmuciło, pokazując, jak można zinstrumentalizować zachowania człowieka, zdegradować jego wnętrze. Otóż, koło godziny dwudziestej, jak zwykle, odbywał się apel. Dzieliliśmy się wtedy akurat opłatkiem i wszedł na to oficer dyżurny. Mój kolega, pracownik FSC, wyszedł do niego z opłatkiem, mówiąc, że to jest dobry czas, abyśmy powiedzieli sobie dobre słowo, podzielili się tym symbolem pewnej wspólnoty obywatelskiej czy narodowej. Widzieliśmy, jak oficer zawahał się i w końcu usłyszeliśmy, jak w popłochu wymamrotał: „Ja też jestem katolik, ale w tej chwili jestem na służbie”. Szokujące, jak daleko system potrafił deprawować sumienia wykonawców, nawet na tak niskim szczeblu.
- Śpiewaliście coś wtedy?
• Tak, kolędy. To też był pewien symbol solidarności, wspólnotowości, podtrzymywał na duchu. Kolędy zaczęły się również „rozchodzić” z sąsiednich cel.
-1 kończyły się pewnie po dwóch, trzech zwrotkach, bo najczęściej tyle tylko znamy?
• O, nie. Może nie wszystkie zwrotki kolęd znaliśmy wszyscy na pamięć, ale razem odtwarzaliśmy pełne teksty.
- Panie rektorze: opowiedział nam pan o dwudziesto-pięcioleciu. Zajrzeliśmy w pański biogram i znaleźliśmy jeszcze trzydziestolecie (doktoratu) oraz czterdziestolecie - no, za dziesięć miesięcy będzie to dokładnie - rozpoczęcia studiów na UMCS. Trzy jubileusze to dobra okazja i do pytania, i do świętowania. Mieliśmy na przykład pokusę spytać, czy wyda pan wielki bal. Ale wspomniał pan, że śpieszno panu...
• Tak, pojutrze lecę do Stanów, do USA.
- Zatem - wysokich lotów, a po powrocie - Wesołych Świąt.
Rozm: K. Przesmycka, F. Piątkowski
74
WIADOMOŚCI UNIWERSYTECKIE: grudzień 2006