potknqł się i upadł przed siebie. Ale Mocura w osłołnim okamgnieniu zauważył wyciqgniętq w jego dłoni klamrę z zawleczkę. Wyjrzał za nim. Tak: spadochron juz się roz-wijoł włyle, za ogonem somolofu.
Podporucznik słał przy drzwiach i nie mógł się zdecydować Mocura rzucił okiem na wysokoścłomierz 1000 metrów.
- Wszystko dobrze, panie poruczniku - powiedział. -Niech oan skacze.
Artylerzysło zblodł. Widać było, że wolczy z sobq i nie może się przemóc. Mijoły sekundy.
- Niech pon porucznik usiqdzie na progu - porodził mu sierżant. - Zepchnę pana. Tok będzie łatwiej. Proszę trzymać rękq za klamrę.
Oficer usłuchał. W chwili gdy się pochylił, żeby usiqść, poczuł, że Macura zrzuco go z pokładu. Napróżno próbował chwycić rękomi burtę. Zdał sobie sprowę, ze spoda i ze czerwono malowana klamro zostało mu w dłoni. Potem zobaczył gwiaździste niebo i czarnq sylwetkę samolotu. A potem wszystko zakryło jedwabna biało płachta spadochronu.
- No-powiedział z ulgq Macuro i zamknqł drzwi.
Potem sprawdził, czy bomby sq zabezpieczone i, od-
nalozłszy mopę, rozłożył iq na stoliku nowigocyinym.
Obliczał szybko i wprownie, lecz mimo to pomylił się dwa rozy. Myśl o lędowaniu z 300-kilogramowym łodunkiem wybuchowym nie dawała mu spokoju.
Pamiętał... W roku 1924 tak włośnie było z załogę w Toruniu; wtedy zginęli porucznik Biały i kapral Weller. Lędo-woli nad Wisłę, zaledwie o trzy kilometry od lotnisko. Ten potworny huk i wielki, tryskajęcy pod czarne niebo słup ognia. Oh, i wyrwa w ziemi, głęboko na kilko metrów! Nie możno było znaleźć ich szczętków.
- Mogli byli przecież wyrzucić bomby. Mieli Wisłę pod sobq-pomyślał.
- A jo...
Żółte światełko wdole mrugały spokojnie, pełzoięc wolno ze wszech stron. Tam mieszkali ludzie. Nietylko tam zre-srtę: było późno i wiele świateł już pogasło, ale Macura wiedział, że dokoła spokojnym snem śpię rolnicy i koloniści. Nie miał żadnej pewności, że bomby, nawet zabezpieczone, nie wybuchnę, jeżeli zrzuci je teraz.
- 500 metrów-stwierdził.-Może docięgniemy do lotniska, jeżeli silnik wytrzymo no pełnym gazie.
W chwili, kiedy to pomyś-oł, pilot zmniejszył obroty. Szli wdół, tracęc drogocennę wysokość.
Przez miękki szum i rechot wybuchów przedarł się głos plutonowego:
- Ma-cu-ro!
Sierżant poczuł folę goręca, która ogarnęła go od kolan wgórę i osiadła kropelkami potu no czole. Coś się stoło.
- Zaczyna się-przeszło mu przez głowę. - Wyrzucić bomby? To tylko dwa ruchy dźwigni i jeszcze można wyskoczyć.
- Biegnęc naprzód, do kabiny piloto, mimowoli zatrzymał się przy wyrzutni i dotknęł rękę dźwigni.
Zo burtę z prawej strony wywinęł się wdole jasny, kratkowany światłem węz pocięgu. Nowprost rosła ku górze łuna miasta.
- Nie - powiedział głośno i cofnęł rękę.
- Macuro-krzyczoł Zienkiewicz.
Macuro wpadł do kabiny.
- Czego się drzesz?
- Jesteś7
- No, bo co?
- Tamci wysiedli?
- Wysiedli.
- Myślałem, żeś także wyskoczył.
- Zwariowałeś? Przecie bomby...
- No tak. A—my7
- Co - my? My będziemy lędować Dajże pełen gaz. Co ci strzeliło do łba? Grzeje się?
Zienkiewicz zwiększył obroty i odpowiadał podniesionym głosem, staraięc się przekrzyczeć wzmożony warkot.
- Trochę: 90°. Ale pracuje dobrze. Momy 400 m. Daleko do lotniska7
- Niedaleko Jeszcze ze 25 kilometrów.
- Nie docięgniemy. Może by zboczyć nad Ługi? Tam jest pusto. Mógłbyś spuścić bomby. To tu na prawo, wiesz?
- No i co będzie, jak wyrzucimy bomby?
- Wysiędziemy: jest 400 m.
- Gadanie. Powyżej pięćdziesięciu metrów nawet na Ługi nie będę rzucał bomb, bo wybuchnę, o pociemku -diabli wiedzę gdzie. Tom też sq chałupy.
- Jok chcesz. Potem będzie za późno: im bliżej lotniska, tern bliżej miasta. Nie będziesz mógł wyrzucić wcale.
- Ty się o to nie martw.
- Pewnie. Jak nos rozszorpie, to i ty się już nie będziesz martwił. Rozbijemy maszynę na dachach.
Umilkli. Macura z niepokojem patrzył no wysokościo-mięrz, którego strzałko szła wdół z każdę minutę. Silnik grzał się. Termometr wskazywał 100°. Rury wydechowe, rozpalone do czerwoności, jaśniały błękitnawo-żółtę aureolę ognia. Płomień wybuchów drgał gęsto i wyginoł się wtył, zasłaniajęc widok no prawo.
Ale było już blisko: samolot no dwustu metrach wchodził nad domy przedmieścia.
Kapłon mik* to progitm
37