partyjnych nie pozwala na żadne uniwersalne oceny; jedne funkcjonują dobrze, inne - gorzej, a w każdym razie inaczej.
Inna teza - „zabetonowanie systemu partyjnego w Polsce" - a mowa tu o - słownie - czterech latach tej samej konfiguracji partyjnej (PO, PiS, SLD, PSL). I to zresztą jedyny element stały, bo większość innych istotnych parametrów polskiego systemu partyjnego jest niezwykle płynna - skok frekwencji między 2005 a 2007 r. o jedną trzecią (z 40 na 54 proc.), „chwiejność wyborcza" (miara zmiany poparcia partii w kolejnych wyborach) jest nadal astronomicznie wysoka (25 proc. na poziomie zagregowanym i aż 35 proc. na poziomie indywidualnym). By była jasność, tak wysoka chwiejność wyborcza to nic, czym można by się chwalić, ale też jest dobitnym wskaźnikiem, że mowa o „zabetonowaniu" to nieporozumienie. Bo wtedy jak można by nazwać powojenną dominację partii demokratyczno-liberalnej w Japonii przez prawie pół wieku, cztery dekady dominacji szwedzkiej socjaldemokracji czy prawie dwudziestolecie dominacji brytyjskich konserwatystów za rządów Thatcher i Majora?
I tu dochodzimy do prawdziwego problemu współczesnej demokratycznej, elektoralnej polityki, na co zwracają uwagę zwłaszcza politolodzy zajmujący się ekonomią polityczną. Czteroletnie cykle wyborcze, realnie skrócone do trzech lat prawdziwego rządzenia i rokiem autoprezentacji dokonań, to rozwiązanie nieprzystające do wyzwań współczesności. Powody, dla których politycy, konstytucjonaliści i społeczeństwa trwają przy tym rozwiązaniu, wykraczają poza ramy niniejszego tekstu, choć z pewnością warto o nich dyskutować - podobnie jak w ogóle o uporze, z jakim sfera polityczna trwa przy chybionych rozwiązaniach instytucjonalnych.
Wyborcom w Polsce o coś jednak chodzi
Wracajmy jednak na polskie podwórko. Ostatnie sześć lat polskiej polityki, propozycja IV RP oraz styl sprawowania rządów przez PiS oraz odsunięcie tej partii od władzy przez najwyższą mobilizację społeczną ostatniego dwudziestolecia, to świadectwo ogromnego zaangażowania Polaków w to, co się wokół nich "politycznie" dzieje. Problem w tym, że jest to zaangażowanie reaktywne i niejako negatywne. Tym niemniej - i odnosząc się do tezy o braku wyboru - dla wielu z nas (w uproszczeniu) państwo PO i państwo PiS to dwa odmienne światy. Partie te różnią się ogromnie nie tylko stylem.
PiS bywa przez wielu wręcz nazywane „partią antysystemową", a to pojęcie dość dobrze znane współczesnej politologii. Dowodów na antysystemowość jest wiele, począwszy od nieuznawania przez jego lidera demokratycznych instytucji państwa, po próbę dokonania zmiany ustrojowej po 2005 roku - wprowadzenie w życie IV RP. Przypomnijmy, w jakich to było okolicznościach. W roku 2005 PiS wygrało wybory wynikiem 27 proc. przy 40-proc. frekwencji, a więc miał poparcie około 10,5 proc. uprawnionych do głosowania. Miał największe poparcie, więc nikt nie kwestionował jego uprawnień do administrowania i rządzenia krajem. Jest rzeczą oczywistą, że tak słaba legitymacja społeczna nie uprawniała do zmian natury konstytucyjnej. To dlatego do tej pory, A.D. 2011, lider tej partii cieszy się mniej więcej 55-proc. nieufnością Polaków, zazwyczaj niemal o 20 proc. większą niż pozostali politycy, którym się nie ufa - a to dobitny dowód na to, że jednak Polakom o coś chodzi w tym, jak polityka jest uprawiana.
Ale nasze cztery partie parlamentarne różnią się także bardzo wyraźnie programami czy konkretnymi aspektami polityk sektorowych. Polska PO i Polska PiS to inna polityka zagraniczna, inne alianse tejże, to inna koncepcja strategiczna rozwoju regionów, to inna wizja rozwiązań polityki energetycznej, inna koncepcja służby zdrowia by wspomnieć tylko te najważniejsze. Pozostałe dwie partie - SLD i PSL -
7