Koman Sękowski
Proszono mnie, abym napisał wspomnienia z pierwszych lat mojej pracy w Opolu. Długo się opierałem i wreszcie uległem, ale robię to bardzo niechętnie z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze, niewiele osób to interesuje - najwyżej mocno już starsi emeryci z tamtego czasu powspominają swoją młodość. Pamiętam jak w młodości nudziły mnie takie wspomnienia: „a za moich czasów...” itd. A po drugie - w takich, zwłaszcza krótkich, wspomnieniach nie da się przedstawić atmosfery tamtych czasów, uwarunkowań prawnych i innych, a nawet kontaktów towarzyskich, które odgrywały wówczas olbrzymią rolę. Dlatego proszę mi wybaczyć, że będę robił czasem dygresje niezupełnie związane z tematem.
Pochodzę z Podkarpacia, które opuściłem w 1948 roku i znalazłem się w Krakowie w Liceum Bibliotekarsko-Księgarskim. Była to pierwsza, trochę eksperymentalna szkoła bibliotekarska, założona przez wybitnych polskich działaczy oświatowych i bibliotekarzy. Po jej ukończeniu przeniosłem się na Uniwersytet Wrocławski na studia historyczne, które ukończyłem w lutym 1955 roku. W tym czasie uniwersytet nie przygotowywał do żadnego zawodu, a jedynie do pracy naukowej. Żeby zdobyć kwalifikacje zawodowe trzeba było zapisać się oddzielnie na studium zawodowe, którego zajęcia, o ile pamiętam, nie były nawet wpisywane do indeksu. Naturalnie zapisałem się na bibliotekarstwo. Byłem więc dobrze przygotowany do pracy i po zakończeniu studiów musiałem zdecydować co dalej z sobą robić. Na Podkarpacie wracać nie chciałem, nie było tam żadnych możliwości otrzymania pracy. Byłem pod wpływem moich nauczycieli z liceum, którzy przekonywali nas o romantyczno-pozytywistycznym posłannictwie zawodu bibliotekarskiego - „niesienia kaganka oświaty w lud” i wykładowców wrocławskich, którzy z kolei mówili nam jak bardzo spragniony jest polskiej książki lud śląski, który wreszcie wrócił do Macierzy. Wziąłem więc nakaz pracy na stanowisko kierownika biblioteki miejskiej w Raciborzu. I tu znowu dygresja: Czytałem ostatnio straszne rzeczy o tych nakazach pracy, że było to prawie zniewolenie młodego człowieka, który nie miał prawa decydować o swoim losie. A były to właściwie (przynajmniej we Wrocławiu) oferty pracy; każdy z nas wybierał nakaz jaki chciał i mógł również z niego zrezygnować. W dodatku nikt nie sprawdzał, czy delikwent, który wziął nakaz pracy, rzeczywiście zjawił się w tym miejscu. Bardzo dobrą stroną nakazów pracy było to, że zatrudniający miał obowiązek (czasami tylko teoretyczny) zapewnić mieszkanie.
Moja pierwsza „misja” oświatowa zakończyła się w urzędzie wojewódzkim w Opolu. Zgodnie z obowiązującym wówczas daleko posuniętym centralizmem, musiałem zgłosić się najpierw w wydziale kultury urzędu wojewódzkiego (Racibórz należał wówczas do województwa opolskiego). Kierowniczka wydziału natychmiast zdecydowała: „nigdzie Pan nie pojedzie - zostaje u nas”. I tak zamiast nieść „kaganek oświaty”, stałem się urzędnikiem - kierownikiem Samodzielnego Referatu Bibliotek. W Opolu był olbrzymi brak ludzi z wykształceniem wyższym.
37