PISMO PG
Fot. Krzysztof Krzempek
Na Politechnice Gdańskiej przepracowała niemal czterdzieści lat, z czego siedemnaście na stanowisku dyrektora/ kanclerza. 1 kwietnia jest jej ostatnim dniem pracy. Ewa Mazur, pierwszy w dziejach uczelni kanclerz kobieta, przechodzi na emeryturę.
- Czy gdyby drugi raz mogła Pani wybierać swoją drogę, wybrałaby Pani tę samą?
- Nic bym nie zmieniła.
- Czyli praca jest dla Pani błogosławieństwem, a nie przekleństwem?
- Bardzo lubię swoją pracę.
- A co najbardziej?
- Chyba kłopoty, bo wówczas wiedziałam, że jestem potrzebna. Byłam w swoim żywiole.
- Zanosiła pani pracę do domu.
- Tak.
- Mąż wiedział o wszystkich remontach i negocjacjach z gminą?
- Nie, z mężem, który jest nauczycielem akademickim, nie rozmawiałam o działaniach administracji, chcąc w zgodzie utrzymać nasz związek małżeński.
- Z iloma rektorami Pani pracowała? - Pracowałam z czterema rektorami, ale trzech sprawowało urząd przez dwie kadencje.
- Jak się żyje kobiecie w zdominowanym przez mężczyzn środowisku pracy?
- Opowiem o dwóch punktach widzenia. Można powiedzieć, że kobiecie w męskim świecie żyje się bardzo źle. Nawet jeśli bardzo dobrze znałam zagadnienia techniczne, bo potrafiłam się przygotować, to moje opinie czasem były traktowane z przymrużeniem oka. „Baba”, czułam to wielokrotnie, choć być może nawet nie taka była intencja panów.
Można jednak również powiedzieć, że kobiecie dobrze pracuje się w męskim świecie. Bywało, że stawiałam na swoim, bo... kobiecie niekiedy się ustępuje.
- Czy poczuła Pani kiedyś, że Pani wykształcenie uniwersyteckie jest niczym wobec wykształcenia politechnicznego?
- Nie, wiele osób nie wiedziało, że mam wykształcenie ekonomiczne. Zawsze interesowały mnie sprawy techniczne, zwłaszcza związane z budownictwem, co było przydatne w pracy. No, może oprócz dotyczących chemii, za którą nie przepadałam w szkole. Ja za to na Politechnice polubiłam wielu chemików, którzy... mnie nie uczyli.
- Jakie trzeba mieć cechy, żeby przez siedemnaście lat, po kilku zmianach władzy, wciąż piastować stanowisko kanclerza?
- Trzeba być asertywnym, lubić ludzi, nie złościć się dłużej niż pięć minut i następnego dnia zapomnieć o uchybieniach pracowników. A jednocześnie zawsze pamiętać o zamierzeniach rek-
- Co decyduje o dobrych kontaktach z szefostwem?
- Szefa trzeba przede wszystkim rozu-
- Czy przez te lata zdarzyła się Pani sytuacja bez wyjścia?
- Nie. Teraz... (ha, ha) wychodzę na eme-
- Wspomni Pani najtrudniejszą sytuację, jaka spotkała Panią w pracy?
- Wbrew pozorom najtrudniejsze historie zdarzają się w kontaktach międzyludzkich, a nie w sprawach administracyjnych. Przytrafiają się tragedie zawodowe i osobiste, którym trudno zaradzić. Z administracyjnych wychodzi się wcześniej czy później z tarczą.
- Mówi się o Pani, że ma pani siódmy zmysł, rozpoznaje problemy, nim realnie się pojawią. Może on ustrzegł Panią przed mieliznami?
- Coś w tym jest. Niestety, czasem posunięcia władz rektorskich i innych, które budziły moje wątpliwości, kończyły się tak, jak przeczuwałam.
- Na ile kanclerz jest wykonawcą woli szefa, a na ile realizatorem własnych pomysłów?
- Wszystko zależy od szefa i na ile szef pozwala.
- To zależy od zaufania, czy sposobu sprawowania władzy?
- Chyba wynika z indywidualnych cech charakteru. Zdarzało się, że mogłam własne pomysły realizować w stu procentach.
- A największy sukces?
- Działania, w efekcie których uzyskaliśmy na własność prawie dwadzieścia hektarów ziemi, w okolicy ulic Wileńskiej i Towarowej. To tereny niezabudowane, przewidziane pod działalność naukową. Nie byłoby tego sukcesu bez wsparcia ówczesnego rektora, radcy prawnego i geodetki.
- Czy czegoś Pani żałuje?
- Niczego nie żałuję. Wspominam jednak wiele zadań, sposoby ich realizacji, wyniki końcowe, które nie były dla mnie satysfakcjonujące. Jednak nawet z perspektywy czasu trudno ocenić, czy można było postąpić inaczej, w moim pojęciu lepiej.
Na pewno jestem niezadowolona z zagospodarowania terenu kampusu. Nierówne chodniki, dziurawe jezdnie, brak małej architektury - kierunkowskazów, słupów ogłoszeniowych, ławeczek. Zawsze na przeszkodzie stawały budowy, przebudowy, remonty i brak pieniędzy, choć teoretycznie, na poziomie projektów, byliśmy przygotowani do zmian.
- Zakłuło Panią serce, gdy składała Pani prośbę o wyrażenie przez rektora zgody na przejście na emeryturę?
- Nic nie poczułam i powiem, że tym się troszeczkę martwię. Natomiast kontakty, przyjaźnie z osobami z pracy pozostaną, podobnie jak z tymi, których ja żegnałam, gdy odchodzili na emeryturę-
- 1 kwietnia to ostatni dzień Pani zatrudnienia?
- Tak, taki traf, że rozpoczęłam pracę 1 kwietnia i kończę w prima aprilis.
- To co będzie po pierwszym kwietnia?
- Spędzę trzy dni daleko od Gdańska, z kilkoma zaprzyjaźnionymi kanclerzami z wieloletnim stażem, z całej Polski, i osobami z ministerstwa. Robią mi niespodziankę... Ha... ha...
Nr 3/2009