To halucynacje Hipokryzja przedmiotów nie istnieje
A jednak odkładając ją czuję się jak człowiek który wyrwał lont tuż przy uchu w ostatniej chwili
To straszne takie
tik — tak — tik — tak tik — tak
Widziałem
Widziałem nieskończone kolumny idących w swój los
anonimowe przedmieścia nadziei udręki pełne
Widziałem równiny smutne i zamyślone niekiedy zwane ojczyzną
Widziałem ptaki kołujące obłędnie przez wiele dni i wiele nocy Powracające tam skąd wyszły
piękne dumne istoty które niewiele z tego pojęły
Widziałem dwóch może trzech którzy milczeli bez nienawiści z wiarą
Nad nimi płonęły noce i ptaki kołujące w sierocym krzyku w sterylnej zarazy granadzie
Tu nawet pień wierzby może być dziuplą
w czasie Nagłe
krople deszczu posoką
skwarnego południa pośród
mięsistych łopianów i mściwych pokrzyw
To wszystko jakoś można przeżyć jeśli dalej za tym Murem za tym podwórzem które mu służy lak podle nadzieja pręży się do skoku niczym tyczkarz gdy wie
że musi raz jeszcze podjąć próbę
Nadzieja i coś jeszcze To coś
każe wróblom zaglądać do nas o różnych porach
siadać na gzymsach odprawiać zaloty i udawać
że nie istniejemy niczym skamieliny
nie widzą nas
nie biorą udziału
w tej grze To coś
spokojne niczym wieczność nie bierze się z nas ani z nich
nie bierze się z niczego To coś wiem dobrze wygląda lak
Domy i podwórza otwarte bydło na polach
starcy na przyzbach Jakiś podlotek
skrycie przymierza biustonosz matki i Wszystko
kłosy i snopy
żniwiarze i oprawcy
umarli i nienarodzeni
kary i odwety
a nade wszystko zwycięzcy i pokonani pogodnie zmierzają ku temu dla którego niebo jest rozległym tarasem z widokiem na moją ojczyznę
Te nasze uzurpacje Nadzieje Odwety Kary
Niezmienny los spadających owoców
W nim pory roku Połówki gestów Piekące zasłony ze słów
Jednakie są obozy świata. I chleb ich powszedni: pogarda, kłamstwo strach, samotność
Opis jest zbędny. Dość wiedzieć że po wyjściu umiera się na zawał przed wyjściem na samobójstwo.
78