bliżej radia. Nadawano wtedy cykliczną audycję z Krakowa, z nocnego lokalu, gdzie grała wspaniała Orkiestra Taneczna Polskiego Radia pod dyrekcją Kazimierza Turewicza. Niestety, już nie pamiętam, z którego ze słynnych krakowskich „dancingów”, ale wiedziałam z opowiadań mamy, że były trzy: Cyganeria, Feniks i Casanova. Marzyłam, że kiedyś, kiedy będę już dorosła, odwiedzę je wraz z moim wyimaginowanym partnerem i będziemy tańczyć, czule objęci i unoszeni tymi swingami, czy też slow-foksami do samego rana... Wsłuchiwałam się łapczywie w różne rodzaje muzyki. Czasem był to Gershwin, czasem Glenn Miller, a czasem stare przeboje Henryka Warsa, którego, nawiasem mówiąc, miałam wiele lat potem zaszczyt poznać i się z nim zaprzyjaźnić. Natomiast na początku lat pięćdziesiątych dominowała w radiowych transmisjach - bo to przecież było na żywo - orkiestra Haralda i debiutująca wokalistka Marysia Koterbska z Katowic. Wspaniała!
Od obowiązującej wówczas „pieśni masowej”, od tych radosnych, optymistycznych śpiewów trójek murarskich, czerwonych tramwajów pędzących przez roześmiane, ukwiecone przodowniczymi czynami ulice i od tych terkoczących dobrymi nowinami łódzkich włókienniczych przodownic oraz napompowanych jak amerykańskie filmowe gwiazdy traktorzystek koszących złociste kłosy i wyrabiających kil-kusetprocentowe normy bolały nas uszy. Nie, my na pewno takimi bohaterami partyjnego czynu być nie chcieliśmy! W czasach, kiedy jazz był muzyką ideologicznie zakazaną, naganną tak samo, jak kolorowe ubrania czy też coca-cola, jeansy, wielobarwne, wypuszczane poza obrys spodni koszule, guma do żucia i wykraczające poza ściśle określone obręby socrealizmu sztuki plastyczne, myśmy chcieli wolności. Ale na tę naszą wolność miejsca nie było. Musieliśmy je więc wykreować. I to się nam, o dziwo, udało!
W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych jazz traktowany był jak forpoczta zgniłego imperializmu. Bo to nie było nic
55